/p>

Wspomnienia z historii: "Błękit i czerwień"
Wpisany przez BOGDAN   
czwartek, 27 maja 2010 09:36

"... Błękit i czerwień Polonisty zdobią dres,
Więc każdy kibic takie barwy nosi też!
Błękit bo wierzy każdy z nas w drużynę swą,
Czerwień bo kochamy ja!!!...
"

W kibicowskich klimatach końca lat 60. Polonia Bytom była niekwestionowanym liderem i prekursorem w trzech podstawowych dziedzinach: metodach kibicowania i organizowania dopingu, kolorystyce stadionu (protoplasta dzisiejszych opraw i prostych gadżetów) oraz organizacji ruchu kibicowskiego. O początkach "nowej jakości dopingu" pisałem w poprzednim odcinku, a sprawami formalno-organizacyjnymi zajmę się w następnym. Teraz natomiast chciałbym opisać jak udało nam się nieco ożywić trybuny wprowadzając nań wiele nowych, kolorowych (oczywiście niebiesko-czerwonych!) elementów.

 


Pozwólcie (z góry przepraszam!), że zacznę od... Koja!
W zamierzchłych czasach komuny nazwisko "Koj" kojarzyło się bytomianom jednak z czymś zupełnie innym niż "wielka" polityka i... nowoczesny stadion Polonii (a raczej jego brak). Otóż na ulicy Jainty istniał wtedy mały, prywatny sklepik z czapkami i kapeluszami, którego właścicielem był właśnie człowiek o tym nazwisku dumnie (chyba zasłużenie) prezentowanym na szyldzie tego "gescheftu". Mówiło się "kupiłem to u Koja". Pewnego dnia, jesienią 1969 roku, wracając ulicą Jainty ze szkoły zobaczyłem na wystawie niebieską czapkę z daszkiem. Ponieważ było to niedługo po meczu Górnika z Manchesterem United w Chorzowie i związanej z nim wizycie kolorowych fanów tego klubu, natychmiast skojarzyłem też wzór z bardzo podobnymi czapeczkami Anglików. Wszedłem więc do środka i poprosiłem o rozmowę z właścicielem licząc na łatwe "dogadanie się". Myślałem oczywiście o dodaniu koloru czerwonego i jakiejś w miarę "masowej" produkcji. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że Koj (widocznie jednak maja coś wspólnego ze sobą!) nie jest zainteresowany! Konkretnie argumentował swój sceptycyzm brakiem "mocy przerobowych" oraz materiału. Tłumaczenie nieco głupawe ale, jak to zwykle bywa, jeśli nie wiadomo o co chodzi to przeważnie sprawa opiera się o kasę. Oczywiście nie byłem w stanie "zainwestować w interes" (myślałem o jakimś większym zamówieniu z nie najdłuższym okresem realizacji). Koj postawił też dość "zaporową" cenę (50 złotych), dokładnie taka sama jak tej pojedynczej, niebieskiej czapki na wystawie. Sprawa wiec "upadla". Ale ziarenko przyszłych naszych działań zostało tam u Koja zasiane.

Nie miałem pojęcia, że do tego tematu (i Koja) wrócę wkrótce i to "uzbrojony" nie tylko finansowym, ale także "urzędowo-prestiżowym" poparciem władz klubu Polonia Bytom. Co najważniejsze wiązało się to w Bytomiu z pewnymi naciskami politycznymi ("Koj" to była przecież tzw. "prywatna inicjatywa" – przeważnie co najwyżej tolerowana przez komuchów). Wtedy rozmowa miała już zupełnie odmienny klimat. Ale to nastąpiło już nieco później.

W tym dniu natomiast jednak "zainwestowałem" cały mój majątek (50 złotych) i ze sklepiku wyszedłem w niebieskiej czapce z daszkiem na głowie. Nikt na ulicy nie kojarzył mnie z kibicem (Ruchu?!), bo w Polsce czapek na mecze sie jeszcze nie nosiło. Jedynie ja wiedziałem już wtedy, że będzie to właśnie ta pierwsza. Jakiś czas zajęło mi jej "przysposobienie", ale bodajże na ostatnim meczu sezonu miałem ją już ubraną na Olimpijskiej. Po bokach doszyłem "czerwień" (jakiś świecący materiał), na nim wycięte z niebieskiej ceraty litery (składające się na napis "Polonia" z obu stron), z przodu naszyłem wydaną właśnie z okazji jubileuszu 50-lecia klubu, plakietkę z herbem Polonii. Pierwsza czapeczka Polonii prezentowała się całkiem nieźle, a co niemniej ważne wzbudziła sympatyczne zainteresowanie i to nie tylko na trybunach.

Do czapek klubowych wrócę później. Teraz natomiast pozwolę sobie zanegować pewien krążący po różnych portalach, forach i publikacjach kibicowskich mit na temat pierwszych klubowych szalikach. Przytoczę tu fragment "historii kibiców Polonii" z oficjalnej strony Stowarzyszenia Kibiców klubu: "... w tamtych czasach dwóch kibiców rożnych klubów postanowiło zamanifestować swą miłość do drużyny i przywiązanie w inny sposób, niż tylko chodzenie na mecze. Ich pomysłem na to było stworzenia własnego szalika w barwach klubowych. Oczywiście wygląd tych szalików byłby dla dzisiejszych młodych fanów powodem do śmiechu - ale jak wspomniałem - to była inna rzeczywistość. Tymi dwoma kibicami byli fani ŁKS-u Łódź oraz Polonii Bytom. Długo trwał spór nad tym, kto tenże szalik miał pierwszy. Ostatecznie stanęło na woli łodzianina, a jedynym wyznacznikiem jego racji okazało się bardziej profesjonalne wykonanie szala - był on bowiem tzw. dziergany, podczas gdy Polonista miał szal ze zszytych kawałków materiału. Tak mówi legenda przekazywana przez starszych kiboli latorośli...".

Nie wiem którzy to "starsi kibole" Polonii taką legendę przekazują, ale mogę z całą świadomością, odpowiedzialnością i stanowczością stwierdzić, iż jest to jedynie właśnie ... legenda. Być może nasi fani "przestraszyli się" jakoś faktu, iż wtedy naprawdę wszystkie nowatorskie działania w ruchu kibicowskim wychodziły z Bytomia i inne kluby jedynie, dość nieśmiało zresztą i ze znacznym "poślizgiem" tym szlakiem za nami podążały? Nie ma się czego "wstydzić", fakty pozostaną faktami, są jeszcze naoczni świadkowie i uczestnicy i "sprawcy", zachowały się też (choć nieliczne) dokumenty i zdjęcia. Dokładnie trudno mi powiedzieć, kto z nas pierwszy uszył sobie taki "szmaciany" szalik, gdyż na stadionie, w 1969 roku, pojawiło się takich jednocześnie pięć. Prawdopodobnie pierwszeństwo należy przyznać Amantowi (Janusz Grześko), którego szal był uszyty z porządnego materiału (prawdopodobnie jakiś rodzaj atłasu), podczas gdy inne powstały z "flagowego płótna", no i szyła go jego babcia na maszynie, podczas gdy my wykorzystywaliśmy jedynie (nie)umiejętności posługiwania się igłą i nitką zdobyte na zajęciach praktycznych w szkole.

Zdjęcie obok pochodzi z uroczystości pożegnania Ryszarda Grzegorczyka w 1971 roku. Amant już wtedy na mecze chodził w szaliku dzierganym (również dzieło jego babci). Był to olbrzymi, bardzo długi, niesamowicie gruby i ciepły (przez co niepraktyczny) szal wełniany uszyty na wzór takich jakie mieli kibice angielscy w Chorzowie (może mieli takie dlatego, że panowały wtedy w Polsce mrozy?!), który opleciony wokół szyi wisiał na całą długość zarówno z przodu jak i "na plecach". Do uroczystości pożegnania "Grzegorza" Amant ubrał swój stary, atłasowy szalik po prostu aby się zbytnio od nas nie "wyróżniać". Później ten pierwszy, świecący szal przymocowaliśmy do "królewskiego", kominiarskiego cylindra Leona Karpacza, a z tego długiego (i grubego!) szala babcia Amanta zrobiła ... dwa szale! Drugiego dostał Wacek Tomaszek.

Inne ekipy dopiero "budziły się do życia". Nie wiem dlaczego akurat ŁKS dostąpił tego "legendarnego" zaszczytu należnemu faktycznie Polonii i Amantowi. Klub ten wówczas występował w niższej klasie rozgrywkowej (do ekstraklasy awansował ponownie w 1971) i nie posiadał zorganizowanej grupy "nowych" kibiców. Pamiętam nasz wyjazd na ich pierwszy mecz z nami w Łodzi. Stadion był pełny (to przecież beniaminek - no i przyjechała Polonia!), ale nawet zorganizowanego dopingu nie mieli, jedynie flagi (o to im było najłatwiej, bo były to po prostu flagi państwowe!) oraz ... trąbki. My pojechaliśmy z naszymi transparentami (pokazano nas nawet w telewizji), ale potem nieco zgubiliśmy się w ryczącym tłumie siedząc na bieżni (wynik: 0:0). Nieco później do Bytomia zawitał "oficjalny delegat" młodej grupy kibiców z Łodzi prosząc o spotkanie, informacje i pomoc w organizacji takiego ruchu. Rozmawiał z nim (i zaopiekował się podczas pobytu w Bytomiu) Andrzej Skrzynkowski. Niedługo potem kibice łódzcy (Widzew jeszcze się wtedy "nie liczył") rzeczywiście "zaistnieli" na mapie kibicowskiej kraju. Ale było to już parę lat później. Pamiętam, że była to bardzo sympatyczna (choć raczej bardzo "młodzieżowa") grupa kibiców, którą niejednokrotnie nawet wspieraliśmy na Szombierkach i w Chorzowie. Pamiętam też jak, chyba w 1972, dwóch z nich (bliźniacy) przyjechali do Bytomia (Szombierki) w klubowych ... kombinezonach. Wyglądali dość zabawnie, trochę "cyrkowo" – bluza (a właściwie koszula z Rewalami) w biało-czerwone pasy oraz płócienne "spodnie" z jedną czerwoną i jedną białą nogawką. Teraz może taki widok wydawać się dość zabawny, ale wtedy potraktowaliśmy to dość poważnie i z szacunkiem, jako jeszcze jedną prekursorską próbę odmiany obrazu naszych trybun. Parę lat później (chyba w 1976) spotkałem ich wszystkich (i dużo więcej) na meczu w Chorzowie wygranym (po powrocie z zagranicy Jerzego Sadka) przez ŁKS 5:2. Wtedy już byli mocną, dobrze zorganizowaną grupą, z którymi wszyscy (a z pewnością Ruch!) w Polsce musieli się liczyć.

Kolejnym (a właściwie biorąc pod uwagę chronologię zdarzeń: pierwszym) elementem kolorystyki stadionu, na który zwracaliśmy szczególną uwagę były różnego rodzaju flagi w barwach klubowych. Przede wszystkim położyliśmy nacisk na zachowanie prawidłowości kolorów (co z braku materiałów wcale nie było sprawą łatwą) oraz prawidłowego układu graficznego naszych flag (niebiesko-czerwone i "po skosie"). Nie zawsze się nam to udawało. Dużo łatwiej było np. "pożyczyć" gdzieś flagę państwową i zafarbować jej białą połówkę na niebiesko niż zdobyć niebieski materiał (czerwonego nigdy nie brakowało!) więc pojawiało się (zwłaszcza w okolicach święta pierwszomajowego) sporo nowych chorągiewek niebiesko-czerwonych, ale nie "po skosie". Naszymi "zaopatrzeniowcami" były tez ... władze ościennych miast (Zabrze i Chorzów), które w ramach obchodów dni miasta wywieszały flagi niebiesko-czerwone. W takim czasie organizowaliśmy grupowe "wycieczki" i wracaliśmy ze sporą ilością nowych flag. Wtedy właśnie pojawił się w słownictwie polsko-kibicowskim termin "flagowisko".

Jednakże pojęcie "flag" (fany) w dzisiejszym znaczeniu (takie nie "na kiju" lecz do zawieszania np. na płotach) wtedy w Polsce jeszcze nie istniało. Pojawiały się za to różnego rodzaju transparenty z wypisanymi na nich hasłami. I wtedy właśnie po raz kolejny zainspirowali nas przybyli do Polski fani z zachodu, a konkretnie fani AS Roma. Przywieźli oni ze sobą właśnie takie transparenty, ale zawierające jedynie barwy i nazwę klubu. Wtedy to po raz pierwszy (jednocześnie i niezależnie od siebie!) powstały takie dwa nowe "transy" bez żadnych haseł lub "rymowanek" za to niebiesko-czerwonych i z nazwą naszej drużyny. Jeden uszyła niezawodna babcia "Amanta" (a myśmy powycinali z ceraty litery do napisu "POLONIA") a drugi, znacznie większy, z pełnym, z białego płótna wykonanym napisem "KS POLONIA BYTOM" był dziełem matki "Skrzyni".



Oczywiście obecnie, z perspektywy czasu, w kontekście pięknych, kolorowych opraw ultrasowskich, pirotechniki itp. wszystkie te nasze działania mogą wydać się nieco "elementarne" i nawet trywialne, ale z historyczno-kronikarskiego punktu widzenia nie ma żadnych wątpliwości, że to właśnie u nas, na Olimpijskiej w Bytomiu fani przygotowali wtedy grunt pod to co miało nastąpić. To były te pierwsze, dość nieśmiałe, ale ważne kroki wprowadzające "nową jakość" na stadionach. I z tego (między innymi) dziedzictwa i tradycji my, jako kibice Polonii możemy (i powinniśmy) być dumni.



autor: BOGDAN