/p>

Wspomnienia z historii: "W jedności nasza siła"
Wpisany przez BOGDAN   
czwartek, 10 czerwca 2010 14:00

Początek lat 70. był dla Polonii Bytom okresem bardzo trudnym, tym trudniejszym, że nadszedł po latach wspaniałej gry i znaczących sukcesów. Podstawowi zawodnicy "wunderteamu" kończyli kariery, wyjeżdżali na jej końcówkę zagranicę (bądź do takiej okazji się szykowali), inni po prostu z wiekiem prezentowali się na boisku coraz słabiej. Jakieś nadzieje ożyły w nas po powrocie z Niemiec Banasia i Bajgera (wciąż przecież w Polonii grali Winkler, Anczok czy Grzegorczyk). Jednakże odejście (po bardzo udanej połówce sezonu 1969/70) Banasia do Górnika nadzieje te przekreśliło, rozbiło zespół (którego koncepcja gry ofensywnej budowana była właśnie pod tego zawodnika) i zwiastowało czasy coraz gorsze.



Dość paradoksalnie, kiedy dla Polonii (sportowo) nastawały lata chudsze, my jako zorganizowana (i ciągle się organizująca) grupa jej kibiców przeżywaliśmy lata dynamicznego, najciekawszego i dość żywiołowego rozwoju we wszystkich aspektach naszej działalności. Dość wyraźnie coraz bardziej do głosu dochodziła i rosła w siłę nowa generacja kibiców, która w połączeniu ze "starą gwardią" oraz ciesząc się ich uznaniem i wsparciem stanowiła siłę nie mająca nigdzie w Polsce adekwatnego odpowiednika czy rywala. Nasza siła (w różnych tego słowa znaczeniach) opierała się głównie na samoorganizacji i dyscyplinie. Nie było nas wcale aż tak dużo (ogólnie zainteresowanie piłką i frekwencja na stadionach drastycznie wtedy spadały), od początku naszym założeniem była elitarność trzonu grupy i pozyskiwanie "dla sprawy" nowych kibiców. Nie ukrywam, iż spora ich część pochodziła z tzw. "szemranego (pół)światka". Przy autorytecie (także tego typu!), poparciu i pomocy starszyzny udało nam się zdobyć ich zaufanie, przyjaźń i do pewnego stopnia, dyspozycyjność. Jestem przekonany, że bez tej grupy nie znaczylibyśmy (zwłaszcza w następnych latach) na szlaku kibicowskim wiele. Takie były (i są nadal) po prostu kibicowskie realia. Organizacja dopingu, wygląd stadionu, dobra zabawa na meczach to jedynie jedna strona medalu. Jak w wielu innych dziedzinach życia tak i tutaj liczy się też "siła przebicia" (czy tez po prostu siła) i my taką też mieliśmy. Chociaż należy podkreślić, że zanadto jej nie nadużywaliśmy to oczywistym dla wszystkich było, i to na wiele lat, że trzeba się z nami liczyć i raczej nie warto "podskoczyć".





Rok 1971 przyniósł Polonii trochę innego rodzaju, nieco zapomniany, aczkolwiek znaczący sukces na arenie międzynarodowej. Otóż w pożegnalnym meczu słynnego Lwa Jaszyna na Łuznikach w Moskwie zaszczytu reprezentowania drużyny "gwiazd światowych" dostąpił (obok Włodzimierza Lubańskiego) nasz Zygmunt Anczok, popularny "Ana". Rozegrał on zresztą bardzo dobry mecz (a raczej połówkę) zbierając zewsząd pochlebne recenzje.

Kiedy następnej niedzieli w Bytomiu, Polonia podejmowała Górnika Zabrze, postanowiliśmy wręczyć obu piłkarzom wiązanki niebiesko-czerwonych kwiatów. Do dziś pamiętam dość "niewyraźną" minę Anczoka, gdy wręczałem mu ten bukiet. Sprawa wyjaśniła się niedługo później. Otóż wtedy właśnie, podczas wyjazdu do Moskwy i rozmów z Lubańskim przesądziły się losy dalszej kariery "Any", co wiązało się z jego przejściem do Górnika. Ten mecz był jednym z jego ostatnich w barwach Polonii. A Lubański? Kwiatki przyjął, podziękował, dość szybko "klupnął" nam trzy brameczki i zadowolony zszedł z boiska. Przegraliśmy wtedy 2:4.

Za to w Chorzowie z Ruchem wygraliśmy 1:0. Stało się tak dzięki pięknej bramce Grzegorczyka zaraz na początku meczu, której to bramki w wyniku "kłopotów transportowych" (zatrzymany pociąg) oraz złośliwości gospodarzy (porządkowych) większości z nas nie dane było zobaczyć. Po tej bramce wykonaliśmy jednak błyskawiczną akcję. Zaczęło się od tego, że w wyciągniętą po bilet rękę porządkowego, "Wrona" wetknął swojego kutasa. To bardzo rozsierdziło owych "funkcjonariuszy", którzy zapragnęli oddać naszego kibica w ręce "organów". W tej sytuacji zrobiliśmy małe zamieszanie i weszliśmy na mecz nie tylko z "Wroną", ale także... "z bramą". Wtedy okazało się, że tradycyjnie "nasze" miejsca (naprzeciw głównej trybuny) są zajęte przez niebieskich! Odśpiewaliśmy więc naszą, idealną na takie chwile, bojową pieśń:

"...choćby Was tu było, jak na drzewach liści
musicie spierdalać, bo my Poloniści...


I wbiliśmy się w "nasz" sektor klinem. Tylko niewielu nie chciało się ruszyć dobrowolnie.



Końcówka sezonu 1970/71 była dla Polonii bardzo nerwowa. Można śmiało zaryzykować stwierdzenie, że gdyby nie niespodziewany "desant z Holandii" w postaci powrotu do drużyny Jasia Liberdy, ta chyba spadłaby z ekstraklasy. Jasiu rozegrał w Polonii 2 wspaniałe, wygrane po 1:0 mecze, oba z Zagłębiem (Sosnowiec i Wałbrzych). W tym drugim (na Stadionie Śląskim) strzelił nawet zwycięskiego gola. Ze Stadionu Śląskiego wracaliśmy do Bytomia przez Chorzów triumfalnym pochodem (wyłapując przy okazji plątających się w okolicy kibiców Ruchu). Dość sporą grupą dotarliśmy pod okna lokalu klubowego przy Kolejowej, gdzie wiwatom na cześć piłkarzy (ukazujących się w oknie) długo nie było końca. Pamiętam jak z tegoż okna rzucano wtedy dla nas w prezencie spora ilość wyszywanych plakietek klubowych (w tamtych czasach o takich "gadżetach" normalnie można sobie było jedynie pomarzyć). Był to jeszcze jeden dowód na to, iż nasza działalność zataczała coraz szersze kręgi i zaczynała kiełkować również (dotąd niespotykana) więź i współpraca na linii klub-kibice. Potwierdzeniem tego faktu był pierwszy wspólnie zorganizowany wyjazd na kończący sezon mecz Polonii ze Stalą Rzeszów, gdzie pojechaliśmy (wprawdzie za opłatą) w 75 osób klubowym autokarem!

Mecz w Rzeszowie teoretycznie miał mieć decydujące znaczenie dla układu tabeli. Polonia do utrzymania wciąż potrzebowała jednego punktu. Jednakże tajemnicą poliszynela było, iż oba kluby od lat ze sobą "współpracowały" i żadna krzywda Polonii stać się tam nie mogła (symptomatyczne było też to, że do Rzeszowa nawet nie pojechał Jasiu Liberda). Kibice rzeszowscy wywiesili kilka okolicznościowych transparentów, miedzy innymi: "Stal Polonii da? Tak, bo Pieniążek gra!" oraz "Gdyby nie litość Stali – w drugiej lidze byście grali!", które to transparenty gwałtownie chowali kiedy ku ogólnemu zaskoczeniu i konsternacji Stal objęła prowadzenie! Bramka padła dość przypadkowo (lub ktoś był niedoinformowany!). Po chwili jednak wszystko wróciło do normy i Polonia wyrównała. Umówiono się chyba, że autorem gola powinien być Strzelczyk (nowy nabytek Polonii), więc do niego skierowano piłkę w polu karnym. Obrońca gospodarzy "skiksował", bramkarz się "położył", po to by nasza nowa gwiazda trafiła wprost w niego! Dopiero dobitka (przy kompletnej "niemocy" defensorów gospodarzy) była skuteczna. Po tej bramce ktoś rzucił w nasz sektor kamieniem i... zaczęło się. Nasi błyskawicznie się zorganizowali i klinem wbili w sektor spanikowanych i uciekających na drugą stronę stadionu gospodarzy. Do końca meczu na "naszej" stronie się już nie pojawili, by jedynie po meczu (gdy byliśmy już w autokarze) podjąć kolejną próbę "kamieniową". Wyjechaliśmy, więc inną bramą. Nie muszę chyba dodawać, że w następnym sezonie Polonia ze Stalą nie wygrała.

Rozpisałem się trochę o tym wyjeździe, gdyż uważam, że był on w naszej historii niezwykle ważny i przełomowy. Przede wszystkim po raz pierwszy konkretnych kształtów nabrała nasza współpraca z klubem. Wyjazd miał też znaczenie "integracyjne". W autobusie znalazła się sama "śmietanka" od starych wyjadaczy z Leonem na czele, poprzez nowa chuligankę "młodych wilków", na nas, organizatorach i inspiratorach działalności skończywszy. "Zgraliśmy się" ze sobą zarówno w czasie podróży, jak i podczas "rozrywek" w trakcie meczu (nie wspominając już o małym "remanencie" w pewnej podrzeszowskiej knajpce z "dancingiem").

Następny sezon rozpoczęliśmy podobnie: wyjazdem klubowym autokarem na mecz z beniaminkiem ekstraklasy ŁKS Łódź. Oczywiście do Łodzi dotarły też inne grupy naszych kibiców i liczbowo prezentowaliśmy się nawet nieźle. Pokazano nas nawet w telewizji (przed stadionem). Później jednak "zniknęliśmy w tłumie". Stadion był przepełniony i większość z nas siedziała na bieżni, którą od boiska oddzielał kordon milicji z groźnymi (omen nomen) szczerzącymi kły psami. Taki widok i takie sąsiedztwo na trybunach to był w tamtych czasach ewenement.

Polonia na początku sezonu radziła sobie w lidze całkiem nieźle. Pamiętam jaką radość sprawiła nam zwycięstwem 3:1 nad niepokonanym do tej pory liderem tabeli Ruchem, by następnego dnia, podczas święta Trybuny Robotniczej wygrać turniej zwany "Małymi Mistrzostwami Śląska" w Chorzowie. Podczas tego właśnie turnieju, kiedy spokojnie z Amantem w parku delektowaliśmy się piwkiem, "podbił" do nas dość dziwnie ubrany w jasno niebieską marynarkę z bistoru (i w ogóle dość "dziwny") człowiek. Był to legendarny(?) przywódca kibiców Ruchu Chorzów, Arnold. Oczywiście chodziło mu o zawarcie "paktu przyjaźni" lub przynajmniej "nieagresji". Rzecz jasna nie było nawet o czym (i z kim!) dyskutować...

Z tamtej jesieni pamiętam też nasz dość udany wypad pociągami do Wałbrzycha na mecz z Zagłębiem (0:0). Tak się złożyło, że jechaliśmy jednym pociągiem (nocnym) z wycieczką szkolną ... mojej klasy udającą się do Polanicy! Do Polanicy i ja w końcu dotarłem, ale oczywiście po meczu w Wałbrzychu.

Kiedy po raz kolejny okazało się, że działacze klubu niekoniecznie są chętni partycypować w organizacji naszych wyjazdów, przed meczem w Krakowie postanowiliśmy zorganizować transport na własną rękę. W tamtych czasach nie było mowy o jakimś wynajęciu autokaru (chyba, że poprzez jakąś państwową instytucję i przy zgodzie "czynników"). Dogadaliśmy się, więc ze znajomym kierowcą "krytej" ciężarówki na tzw. "lewy kurs". Wyjazd doszedł do skutku, choć do udanych zaliczyć go nie można. I nie chodzi tu nawet o niekorzystny wynik (przegraliśmy 0:3, chociaż Marek Skromny obronił dwa rzuty karne!), lecz właśnie o niedociągnięcia i wpadki organizacyjne. Znajomy nie wywiązał się z obietnicy, przyjechał na miejsce zbiórki mocno spóźniony, ciężarówka nie była przystosowana do przewozu ludzi (brak ławek). Koniec końców do Krakowa jakoś dotarliśmy, chociaż większość z nas wróciła pociągiem. Była to dla zdecydowanie organizacyjna porażka, jednakże wszyscy widzieli (i wiedzieli), że się staramy coś "ruszyć" i również w tej dziedzinie nabieramy doświadczenia, co miało korzystnie zaowocować w przyszłości.



W październiku niewielką grupą byliśmy na Łazienkowskiej w Warszawie (0:2). Po meczu podeszło do nas paru "starszych rangą" kibiców Legii. Gratulując niezłej postawy (i dopingu!), jeden z nich wypowiedział znaczące i prorocze słowa: "Wasza dobra organizacja gry opiera się na jednym zawodniku w środku pola. Temu Grzegorczykowi kupcie lepiej złote buty, bo bez niego ciężko Wam będzie". Kilka tygodni później dowiedzieliśmy się, że popularny "Grzegorz" kończy karierę w Polonii i wyjeżdża do Lens we Francji (gdzie z powodzeniem występował już Eugeniusz Faber, były zawodnik Ruchu, który wzmocnił Polonię podczas rozgrywek o Puchar Ameryki w 1965). Uroczystość pożegnania "Grzegorza" w Bytomiu odbyła się przed ostatnim meczem sezonu ze Stalą Rzeszów (0:0). Były delegacje różnych klubów, kwiaty od Polonii, władz miejskich i innych "czynników", ale przy tym wszystkim, jak napisał w relacji z meczu redaktor "Sportu": "najmilej chyba popularny "Grzegorz" zachowa w pamięci moment, gdy na boisko "wdarła się" delegacja kibiców Polonii, by w asyście sztandarów klubowych wręczyć swojemu ulubieńcowi kosz kwiatów". Była to "akcja" przygotowana (i finansowana) kompletnie przez naszą grupę. Zamówiliśmy specjalny kosz kwiatów z niebiesko-czerwonymi wstęgami. Podczas uroczystości wyczekaliśmy na odpowiedni moment i rzeczywiście, przez płot od "naszej strony", przy odpowiednim "nagłośnieniu" z naszego sektora, wdarliśmy się na boisko. Pamiętam, że przy tej okazji, podczas wręczania kwiatów, opowiedziałem "Grzegorzowi" o tym kibicu z Warszawy i "złotych butach".



Chyba nigdy w historii "kibole" nie mieli takiej dobrej prasy, jak my na początku lat 70. ubiegłego stulecia. Mogło się wydawać, że dziennikarze prześcigają się w komplementowaniu nas i wychwalaniu pod niebiosa wszystkich tych zmian, które udało nam się wtedy wprowadzić na trybuny polskich stadionów.



Dla przykładu: po wygranym meczu z Szombierkami, "Sport" donosił między innymi: "Poloniści czują się na stadionie Szombierek jak u siebie w domu. Dodać do tego trzeba, że coraz sprawniej funkcjonuje chór dopingujący jedenastkę Winklera i Brola. Mając takie poparcie ze strony wiernych kibiców..."

A po (wygranym przez Polonie) turnieju halowym w Opolu: "Wśród gęsto zatłoczonej publicznością hali widowiskowo-sportowej, w której odbywał się turniej, prawdziwy popis kulturalnego dopingu dali kibice bytomskiej Polonii. Choć grupa ich, w charakterystycznych szalikach i czapkach o barwach klubowych liczyła ledwie kilkanaście osób najgłośniej potrafili dopingować swój zespół..." (choć jest to nieprawda! Było nas tam znacznie więcej).

Takich i podobnych przykładów można było w prasie znaleźć mnóstwo. Nawet po przegranych meczach (jak ten 0:1 z Zagłębiem) to o nas (i naszej przyśpiewce) wspomniano w tytule sprawozdania! Niejednokrotnie relacje te (o "kulturalnym dopingu") kompletnie mijały się z prawda, gdyż my przez sporą część meczu skandowaliśmy np. "sędzia chuj!" (to też jedna z form dopingu, którą my na polskie stadiony wprowadziliśmy jako pierwsi).




W czasach komuny (nawet w tym nieco rozluźnionym, wczesno-gierkowym wydaniu) żadna zmiana w traktowaniu czegokolwiek (a zwłaszcza grup młodzieżowych) nie mogła odbywać się w mediach samoistnie i bez wiedzy (oraz przyzwolenia) wiadomych "czynników". Tak wiec fakt, iż mieliśmy "niezłą prasę" oznaczać mogło jedynie, że władza albo toleruje naszą działalność nie widząc w tym nic dla siebie groźnego ("dajmy im igrzyska!") lub też planuje (jak to w przeszłości bywało) wykorzystać ten ruch do swoich partykularnych celów wszechobecnej wtedy "polityki sukcesu". Już wkrótce miało się to wyjaśnić. Ale o tym w następnym odcinku.



autor: BOGDAN