/p>

Wspomnienia z historii: "Nie wszystkich dało się lubić..."
Wpisany przez BOGDAN   
czwartek, 09 września 2010 01:50

O ile dość jednoznacznie potrafiłem określić i opisać początki naszych zażyłych i przyjaznych stosunków z kibicami niektórych polskich klubów (Lech, Śląsk, Arka, Zawisza) w latach 70., o tyle nieco trudniej będzie mi obiektywnie, trafnie i dokładnie scharakteryzować nasze relacje z innymi klubami. W tamtych czasach (w odróżnieniu do czasów nieco tylko późniejszych) jakoś nie "szukało się" okazji do bijatyki jako środka i celu samego w sobie. Szczególnie dla nas, kibiców Polonii Bytom, ważniejszy był w miarę równomierny rozwój życia i "mini-subkultury stadionowej" (niekoniecznie chodzi mi tu o tzw. "kulturalne zachowania"!) w Polsce, niż np. naszą "dominację" (szczególnie poza stadionem) nad innymi ośrodkami. W pewnym uproszczeniu i uogólnieniu można by powiedzieć, że nie marzyliśmy o jakiś wielkich bataliach i bitwach. Jednocześnie nie było wątpliwości, że mieliśmy swoich tradycyjnych nieprzyjaciół oraz wrogów, do których jakoś z biegiem lat, mimo tej naszej dość pokojowej filozofii, "udało" się nam dokooptować również parę dodatkowych ekip.

 



Pierwszą grupę naszych wrogów (tą tradycyjną) stanowili głównie nasi lokalni, śląscy rywale, oraz (przede wszystkim) gorole z Sosnowca. Nikt chyba nie jest w stanie określić dokładnie daty naszych pierwszych niesnasek i konfliktów z "sąsiadami" zza Brynicy. Wiadomo, że miały one podłoże nie tylko piłkarsko-sportowe, ale również "geograficzno-historyczne". Mieszkając w Bytomiu (czy tez prawdę mówiąc w każdym innym miejscu na Śląsku) goroli z Sosnowca po prostu wypadało nienawidzić nawet, jeśli nie było się kibicem. Historycznie również, od kiedy pamiętam (albo znam z opowieści starszych kibiców) zarówno w Bytomiu jak i w Sosnowcu zawsze dochodziło do wielu ekscesów, bynajmniej nie ograniczonych do "wymiany zdań i uprzejmości" czy bijatyk przy użyciu jedynie pięści. Zgodnie z panującymi "zwyczajami", awantury takie nigdy w jakikolwiek sposób nie były nagłaśniane, a wprost przeciwnie, maszyna propagandowa zaprogramowana na "nierozerwalną i trwałą przyjaźń Śląska i Zagłębia" robiła, co w jej mocy, aby nasze stosunki wzajemne pokazywać w jak najkorzystniejszym świetle. Pamiętam jak, bodajże w 1969 roku, po dość sporej (i krwawej) awanturze w Bytomiu, następnego dnia w gazetach ukazało się jedynie zdjęcie uśmiechniętych kibiców Zagłębia dopingujących swoją drużynę. Jestem przekonany, że dla wielu z nich było to ostatnie tego typu zdjęcie, jako iż z całą pewnością po tym meczu (co najmniej!) "uśmiech" im się wtedy zmienił. Trzeba powiedzieć, że i nasze wyprawy do Sosnowca zawsze obfitowały w poza-boiskowe, nie zawsze korzystnie dla nas zakończone "atrakcje".

Z dreszczykiem emocji wspominam jednak głównie wydarzenia nie ze stadionu piłkarskiego, lecz z naszej wyprawy na drugoligowy mecz... koszykówki damskiej Polonii z Kolejarzem Sosnowiec. Nie pamiętam czy mecz ten miał jakieś bardziej istotne znaczenie, ale wybraliśmy się tam w dość pokaźnej liczbie ("naszym", klubowym Ikarusem) i do tego z paroma flagami. Mecz był zacięty i wyrównany, zabawa na trybunach (prawie wypełnionych!) przednia. Oczywiście "wyprosiliśmy" gospodarzy z centralnego sektora i nie omieszkaliśmy dość często dosadnie dać im do zrozumienia skąd pochodzą i co o tym myślimy. Doszło też do paru drobnych incydentów. Sytuacja jednak zmieniła się dość diametralnie w drugiej połowie, gdy na hale wdarła się liczna grupa kibiców Zagłębia. Nie wiedzieliśmy wówczas, że gdzieś niedaleko hali (i lodowiska) mieli oni swoje regularne miejsce spotkań, gdzie po "pomoc i wsparcie" w przerwie udali się "pokrzywdzeni" fani koszykówki z Sosnowca. Oczywiście o żadnej "obstawie" czy "zabezpieczeniu imprezy" przez organa porządku nie było mowy (to przecież drugoligowa, żeńska koszykówka a nie "mecz podwyższonego ryzyka"). Trochę nas wtedy gorole "potraktowali" przed końcem meczu (przegranego zresztą), ale prawdziwy nasz pogrom miał nastąpić po meczu, przed halą gdzie cała grupa na nas czekała. Nie mieli pojęcia, że przyjechaliśmy klubowym autobusem i to nas uratowało. Kierowca podjechali pod boczne wyjście dla zawodników, gdzie my w pośpiechu wskakiwaliśmy do autokaru. Gorole zorientowali się o moment za późno. Nikt nie ucierpiał, ale "do śmiechu" długo nam nie było.

Kiedyś, chyba w 1974 roku Amant zaprosił na mecz do Bytomia swoich dwóch "kolegów" z Sosnowca (był z nimi na jakimś obozie). Usadowił ich między naszymi chłopakami (wtajemniczając ich, co to za jedni), po czym się... "zgubił"! Przez całą pierwszą połowę nasi "goście" byli przymuszani do dopingowania Polonii. Ilekroć się opieprzali, lub niedostatecznie szeroko otwierali swe gorolskie buzie natychmiast byli przez siedzących za nimi "przywoływani do porządku" (Leon jako narzędzia porządkowego używał swojej trąbki!). W przerwie pozwolono im jednak oddalić się na gorolski sektor, co oczywiście nie gwarantowało im spokoju czy bezpieczeństwa. Po tym meczu nasi urządzili sobie "polowanie na goroli", którzy gonieni dali się wpuścić w alejkę sąsiadujących ze stadionem ogródków działkowych przy Olimpijskiej (pomiędzy ulica Łużycką i parkiem, gdzie później wybudowano wysokie bloki mieszkalne). Większość naszej "ekipy sportowej" czekała na nich właśnie u wylotu tej alejki. Niejeden gorol moczył się wtedy w parkowym stawie. Pamiętam jak zanurzali się coraz bardziej, gdyż nasi ciskali w nich nie tylko kamieniami, ale także własnej produkcji... petardami! Widziałem wcześniej jak podobne petardy zostały także użyte zaraz po meczu, pod murkiem stadionu tradycyjnie udającym publiczna toaletę. Petardy zostały rzucone między nogi sikających Zagłębiaków. Słychać było straszne krzyki i potem jęki. Interweniowało pogotowie. Myślę, że niektórzy po tym meczu mogli mieć kłopoty nie tylko z "siusianiem". Na zakończenie udaliśmy się na dworzec autobusowy, by odpowiednio jeszcze pożegnać goroli wsiadających do autobusu linii 81 (jedyne bezpośrednie połączenie z Sosnowcem). Wtedy już jednak doszło do zdecydowanej interwencji Milicji. Na szczęście nikt nie dał się złapać. Uciekaliśmy wtedy przed Milicją podwórkami pomiędzy Kolejową, a Powstańców Warszawskich przeskakując przez mur oddzielający podwórka. Kiedy następnego dnia poszliśmy z Amantem zobaczyć ten "murek" nie mogliśmy uwierzyć nie tylko w to, że bez problemu udało się nam go przeskoczyć, ale również w to, iż przy tym się nie pokaleczyliśmy, gdyż mur ten był u góry "nadziewany" szkłem!

Zupełnie odmiennie (choć przecież nigdy po przyjacielsku) zawsze traktowaliśmy kibiców Ruchu Chorzów. Często dochodziło między nami do rożnych "incydentów". Jednak jakoś dla tego przeciwnika mieliśmy trochę szacunku i poważania. Możliwe, że mieliśmy na uwadze niepodważalny historyczny dorobek tego, bardzo mocno osadzonego w śląskiej ziemi, ze śląskimi korzeniami i tradycjami robotniczego klubu. W tamtych czasach mieliśmy nad nimi zawsze przewagę ilościową oraz organizacyjną i trochę chyba jednak ich lekceważyliśmy, wierząc że oni czują przed nami olbrzymi respekt i nigdy poważnie nie podskoczą. Mimo tego, Niebiescy wielokrotnie w różny sposób "grali nam na nerwach". Do najbardziej znaczących incydentów dochodziło w Łagiewnikach, które "od zawsze" były podzielone kibicowsko między Ruch i Polonię. Bywało tez, że tramwaje linii 7 (do Batorego) były właśnie tam obrzucane kamieniami. Pamiętam jak parokrotnie organizowaliśmy "ekipę do zadań specjalnych" w celu "przywrócenia porządku" w tej właśnie, było nie było, dzielnicy Bytomia. Z drugiej strony pamiętam również jak podczas derbów w Bytomiu Amant zarządził dobrowolne oddanie chorzowskim ich (dość ładnie, trzeba przyznać, wykonanej) zdobytej (młodzież!) biało-niebieskiej flagi.

O naszych relacjach z kibicami Szombierek chyba w tym momencie nie warto się rozpisywać (choć do tematu wrócę jeszcze w jednym z następnych odcinków). Szombierki były dla nas zawsze bytomskim "wrzodem na dupie" i absolutnie nie byliśmy (jak to często błędnie przedstawiano wtedy i później) dumni z faktu, że Bytom posiada dwie drużyny w ekstraklasie. Oczywiście nie było tam zorganizowanej grupy kibiców ani dopingu w czasie meczów. Polonia czuła się tam zawsze "u siebie". Podczas derbów miasta "Szombierkarzy" zawsze przeganialiśmy na boczne sektory, a na inne mecze Szombierek chodziliśmy (z flagą Polonii) dopingować ich rywali.

Najbardziej znienawidzonym przez nas klubem na Śląsku był oczywiście Górnik Zabrze. Ciekawe jest, że była to raczej nienawiść do samego klubu, historii i genezy jego powstania, jego preferowanie przez władze oraz media (w sumie było to jedno i to samo), jego zarozumiałą butę i pychę, bezpardonowość w okradaniu innych śląskich klubów z najlepszych zawodnikowi. Do tego dochodziły sukcesy zabrzan na arenie międzynarodowej i ich popularność w "telewizyjnej, kibicowskiej Polsce" będącą efektem świadomej polityki władz i jej tzw. "polityki sukcesu". Na Śląsku kibiców miał Górnik nie tak wielu (a naprawdę przywiązanych i oddanych klubowi jeszcze mniej). Nie stanowili oni tez żadnej zorganizowanej siły bądź zagrożenia. Również w dziedzinie "sztuki kibicowskiej" w ogóle się nie liczyli. Tak więc mimo całej naszej nienawiści do Górnika, generalnie nasze stosunki z ich kibicami były bardzo limitowane i sporadyczne. Oczywiście w Bytomiu regularnie zbierali oklep, a ich powrót tramwajem numer 5 bywał "utrudniony", ale prawdziwego "ciśnienia kibicowskiego" (jak chociażby przed meczami z Ruchem) przed tymi derbami Śląska wtedy nie było.

Inne śląskie drużyny występujące (często sporadycznie) w ekstraklasie (Unia Racibórz, ROW Rybnik, GKS Katowice, GKS Tychy) na arenie kibicowskiej się raczej wtedy jeszcze nie liczyły i jeśli nawet ktoś z nich się w Bytomiu pojawił odczytywaliśmy to pozytywnie (jako pewien dowód odwagi i przywiązania do swojego klubu) i traktowaliśmy takich gości co najmniej "neutralnie". Oczywiście z biegiem lat sytuacja ulegała dynamicznym zmianom, wiec i my również do tych zmian odpowiednio się dostosowywaliśmy.

Raczej sporadycznie mieliśmy okazje gościć w Bytomiu jakąś ekipę przyjezdną. Jeżdżenie po kraju za swoją drużyną nadal w wielu ośrodkach było w ogóle niepopularne. Myślę, że trochę jakąś role w tym odgrywała nasza "popularność" jako fanatycznej i zorganizowanej (a przez to niebezpiecznej) grupy. Nie przypominam sobie żadnych ciekawych "spotkań trzeciego stopnia" z kibicami Odry Opole, Wisły Kraków czy np. Gwardii Warszawa (te kluby nie cieszyły się w Bytomiu sympatią). Zawsze pokojowo (aczkolwiek z "dystansem") przyjmowaliśmy na naszym stadionie kibiców ŁKS-u Łódź oraz wcześniej Cracovii. Kiedyś (w 1973 roku, kiedy pewnie "szli na majstra", do Bytomia zawitał autobus z podchmielonymi kibicami Stali Mielec (była to chyba wycieczka zakładowa). Oprócz paru skromnych "bluzgów" (typu: "ukraińskie swołocze!") obyło się bez żadnych incydentów. Chyba nigdy w Bytomiu nie zobaczyliśmy kibiców z Rzeszowa, Szczecina czy Wałbrzycha.

Najbardziej "uniwersalnie" nielubianym klubem polskiej ekstraklasy była jednak niewątpliwie Legia Warszawa. Wielu drażniła już sama lokalizacja klubu (stolica) połączona z mentalnością warszawiaków. Legia również była klubem totalnie przez władze preferowanym i przez lata budowanym w oparciu o najlepszych zawodników innych klubów, którzy po prostu musieli grać w Legii po powołaniu do... obowiązkowej służby wojskowej. Oczywiście żołnierze byli z nich podobni do górników dołowych grających w Zabrzu. Władza i jej maszynka propagandowa pracowała dla stołecznego klubu "pełną parą", kreując klub ze stolicy jako wspaniałego reprezentanta sprawy polskiej na arenie międzynarodowej. Taka działalność przynosiła pożądane efekty na "piłkarskiej prowincji", (czyli w zdecydowanej większości kraju), ale jej rezonans w środowiskach kibicowskich w Polsce był zgoła przeciwny do zamierzonego. Na Śląsku mieliśmy bardzo podobną sytuację z Górnikiem. Pomiędzy te dwa kluby niejako podzielono kraj na "strefy wpływów", w którym to układzie, Górnik głównie "penetrował" lokalne, śląskie drużyny, pozostawiając resztę kraju dla "poborowych" Legii. Śląskie kopalnie miały również prawo reklamowania swoich "niezbędnych" (chodziło w zamyśle o dołowych) pracowników od służby wojskowej. Podobnie do "strefy wpływów" przedstawiał się wiec i "wykres nienawiści" do obu klubów w Polsce. My, jako kibice Polonii nie mieliśmy wielu powodów, by stołeczny klub uważać za naszych głównych wrogów (choć sympatią ich nigdy nie darzyliśmy). Z naszej perspektywy pierwszej polowy lat 70., różnica między tymi klubami (Górnikiem i Legią) polegała na tym, że na Łazienkowskiej dość dynamicznie i ciekawie rozwijał się ruch kibicowski. Sympatycy Legii założyli swoją organizację, prowadzili niezły, zorganizowany doping, pokazywali się na wyjazdach. W lecie 1972 spotkaliśmy paru fanatyków Legii w Wiśle. Dogadywaliśmy się z nimi całkiem nieźle, a Amant z jednym z nich naprawdę się zaprzyjaźnił. Pamiętam też, że wtedy w Wiśle zagraliśmy z nimi (Amant, Siwy i ja) towarzyski mecz "o halbę" (a dokładnie dwie!) wygrywając 3:2. W takiej atmosferze przygotowywaliśmy się do wyjazdu na mecz ligowy z Legią w Warszawie, 20. maja 1973. Z wielu względów chcieliśmy dobrze się tam zaprezentować i pokazać, że nadal dominujemy na mapie kibicowskiej kraju. Nie przypuszczaliśmy (i z całą pewnością nie było to w naszych planach), że w tym dniu wrażenia sportowe i te ze stadionu będą zdominowane przez wydarzenia "poza-boiskowe", które w jakiś sposób rozpoczną nowa erę i wprowadzą nową "jakość" do naszej (i nie tylko naszej) kibicowskiej filozofii i praktyki.

Już na parę tygodni przed wyprawą do Warszawy panowała w Bytomiu pełna mobilizacja, a przygotowania i wysiłek organizacyjny po wielokroć przewyższały wszystkie nasze poprzednie doświadczenia. Zaczęło się od wielkiej akcji szycia klubowych sztandarów. Nie były to zwyczajne "chorągiewki na kiju", lecz sporych rozmiarów flagi, z prawidłowym rozłożeniem barw oraz pięknie wymalowanymi herbami Polonii. Całość wieńczyły złote frędzle, którymi flagi te były obszyte. Główny "ciężar" tego przedsięwzięcia wziął na siebie Staszek Chytra i jego rodzina. Ja byłem "zaopatrzeniowcem". Kto pamięta tamte czasy ten wie, iż kupienie większej ilości dobrego materiału czy też odpowiedniej długości i jakości kijów nie było wcale sprawą prostą i wymagało rożnych "zabiegów" (przeważnie połączonych z "procentami"). Flagi zostały uszyte przez siostry Staszka (krawcowe), a on sam domalował (farbą emulsyjną) piękne herby. Mieszkanie Staszka na placu Kościuszki przez wiele dni przypominało małą pracownie krawiecko-malarską. Na wyjazd do Warszawy udało się nam załatwić 8 autokarów! Jeśli pamiętać o realiach tamtych czasów było to chyba wydarzenie bez precedensu w historii (nie były to jakieś wycieczki zakładowe, te autobusy były do naszej, Klubu Kibiców dyspozycji). Do Warszawy dojechało też trochę kibiców Polonii innymi środkami transportu, a także kilka "przewozów pracowniczych". Liczbowo i wizualnie prezentowaliśmy się naprawdę rewelacyjnie.

W czasie podróży, jak zwykle, niektórzy zabawiali się układaniem okolicznościowych przyśpiewek i piosenek. W jednym z autokarów (w którym jechał Szprota z gitarą) powstała wtedy taka oto piosenka (na melodie "Yellow Submarine"):

"Najpierw złoto przemycali,
Potem sędziów przepłacali,
Zawodników kupowali,
Wszystkie kluby okradali!

Legia, Legia – to złodziejski klub, to złodziejski klub, to złodziejski klub!
Legia, Legia – to złodziejski klub, to złodziejski klub, to złodziejski klub!
"

Piosenka nawiązywała do słynnej "afery przemytniczej" z 1970 roku, kiedy to wielu piłkarzy i działaczy Legii wracających z pucharowego meczu w Holandii, zostało zatrzymanych na lotnisku Okęcie w związku z przemycanym przez nich złotem. Może "literacko" nie było to jakieś arcydzieło, ale nie o to przecież chodziło. Przy kolejnym postoju wysłannicy "śpiewającego autobusu" pojawili się w innych autokarach i przed Warszawą znali i śpiewali tą piosenkę już wszyscy. W dzisiejszych czasach, kiedy wielkiego wrażenia nie robi nawet ogólnie znana pieśń "Legia to stara kurwa...", słowa powyższej mogą wydawać się bardzo łagodne i "piknikowe", ale wtedy, muszę przyznać, mieliśmy przed tym meczem z nią związane dość mieszane uczucia i ... przeczucia. Wiedzieliśmy, że to już nie ta sama Legia, co jeszcze parę lat temu, gdy "bezkarnie" można było spacerować z barwami po warszawskich ulicach i ... może być różnie.

Mecz odbywał się wieczorem, przy pięknej majowej pogodzie i świetle jupiterów. Siedzieliśmy (staliśmy) pod trybuną główną, naprzeciwko "Żylety". Doping prowadziliśmy niemal bezustannie, nasze nowe flagi prezentowały się świetnie, a że mecz był zacięty i wyrównany (Polonia przegrała 1:2) oraz kibice Legii tez stanęli na wysokości zadania, atmosfera, jak na polskie realia, była wspaniała. Oczywiście do czasu, gdy pierwszy raz nasz sektor zaintonował naszą nową pieśń bojową. Pamiętam śpiewaliśmy ją dwukrotnie (pod rząd), za drugim razem wywołując wyraźne zainteresowanie reszty widowni. Gdy skończyliśmy, na stadionie zapanowała, trwająca krótką chwilę cisza (zaskoczenie, niedowierzanie?), po której nastąpił złowrogi "pomruk". Wśród nas do tego momentu siedziała (odzianych w hokejowe klubowe koszulki – bardzo im ich zazdrościliśmy!), grupa Legionistów (znajomi Amanta, z którymi "bliżej się poznawał" cale popołudnie!), którzy oczywiście wtedy zapragnęli opuścić nasz sektor. Ponieważ służby porządkowe nie chciały ich wypuścić przez bramkę z sektora, ci wyskoczyli przez plot na bieżnię i (przerywając mecz!) pobiegli przez boisko do swoich. Wspominam o tym incydencie szczegółowo, bo wiem, że "wyrosła" się z niego nieprawdziwa legenda, jakoby to kibice Polonii "pogonili legionistów przez boisko" na Łazienkowskiej. Chociaż, z drugiej strony, brzmi to fajnie...

Po meczu, jak zwykle, zostaliśmy na trybunach nieco dłużej, aby pod stadionem się nieco "przewietrzyło", ale i tak zdawaliśmy sobie sprawę, że dojdzie do konfrontacji. Szybko też zostaliśmy otoczeni przez "żądny krwi" tłum. Wychodziliśmy zwartą kolumną, z każdej strony "ubezpieczając" kijami dostęp do jej środka, ale przy zmasowanym ataku kiboli Legii nie mieliśmy szans. Nasza kolumna "pękła", rozbita na części i rozpoczął się bieg i gonitwa w stronę parkingu z autobusami. Do dziś pamiętam ten odgłos tupania po ziemi – coś jakby ścieżka dźwiękowa z filmu westernowego i stukot koni biegnących po prerii. Właściwie to nie było wiadomo "who is who" i kto kogo goni, wszyscy po prostu biegli. Obok mnie również biegli Warszawiacy. Muszę powiedzieć, że pierwszy raz w historii doznaliśmy takiego upokorzenia i nie jest to wspomnienie przyjemne. Na szczęście dość szybko dobiegliśmy do parkingu i ... nie bardzo było gdzie dalej uciekać, więc w jakiś sposób musieliśmy się zorganizować i (nareszcie!) bronić. Zebraliśmy się za autobusami i po pozostawieniu małolatów ruszyliśmy z kontratakiem. Warszawiacy się cofnęli poza parking i rozpoczęli rzucanie kamieniami. My oczywiście nie pozostaliśmy im dłużni. Niestety na tym ucierpiały nieco nasze autokary. Tutaj muszę sprostować następną legendę: nie wracaliśmy do Bytomia "autobusowymi kabrioletami". Nasze totalne straty w tym zakresie to sześć wybitych szyb (na osiem autokarów). Wiem to dokładnie, bo przecież po powrocie do Bytomia musiałem przed ludźmi, od których wynająłem te autobusy "świecić oczami" i nie tylko pokryć straty, ale przede wszystkim (znów te realia polskie!) szybko "załatwić" nowe szyby i ich wstawienie. Z upływem czasu opanowaliśmy sytuację przy parkingu na tyle, że mogliśmy uderzyć na przeciwnika w celu "odrzucenia ich" przynajmniej na, tyle aby odpieprzyli się od naszych autobusów. Pamiętam, gdy byliśmy już do tego kroku gotowi wśród stojących rzędami pod murkiem i rzucających kamieniami Legionistów zauważyłem ... naszego "Cygana"! W pewnym momencie Cygan "wypłacił" swojemu sąsiadowi, który jedynie z okrzykiem "Jezus Maria" osunął się na ziemie. Okazało się, że Cygan w ręku trzymał "piersiówkę" (płaska butelka po wódce). Uderzenie było na tyle mocne, że piersiówka ta rozbiła się na twarzy ofiary! (koledzy wynieśli go z miejsca "wypadku", później przyjechało pogotowie). Cygan do dzisiaj ma na dłoni głęboką szramę jako pamiątkę tamtego wydarzenia.

Gonitwy przy parkingu trwały jeszcze czas jakiś, aż do przybycia znacznych oddziałów Milicji oraz ... karetek pogotowia. Jedna z nich zabrała ... kioskarkę. Kobieta ta w momencie, gdy pod jej kioskiem "się działo", dostała jakiegoś ataku paniki i (zamiast siedzieć cicho w środku) wychylając się przez to małe okienko zaczęła głośno wzywać milicję! Gdy odrzuciliśmy Legionistów na bezpieczną odległość nasi "poprosili" ją, aby "zamknęła w końcu mordę" i lepiej wydała "gościom ze Śląska" trochę papierosów. Nie posłuchała i nie zastosowała się do "dobrych rad", więc ekipa podniosła cały ten kiosk i położyła go (razem z kobieta w środku!) na boku. Był to naprawdę komiczny widok, kiedy ona, teraz już stojąc wyprostowana (na bocznej ścianie) wychylała głowę (u góry) podając papierosy. Potem chyba (tuz przed przyjazdem karetek) zemdlała.

Pamiętam też jak "odbiliśmy" milicjantom kibica Legii, którego oni złapali i po swojemu katowali (z buta). Tak to już bywa, że z przygód na kibicowskim szlaku często (chyba również "ku pokrzepieniu serc") zapamiętuje się takie, nieistotne w sumie, epizody. "Bitwa pod Warszawą" nie miała wielkiego "strategicznego" znaczenia jako "wielki dym". Nie odbyła się jakaś wielka walka, również straty po obu stronach były relatywnie nieistotne. Dla nas jednak oznaczała wiele. Praktycznie po raz pierwszy ktoś nam się tak otwarcie "postawił". To my (i to jako zorganizowana przecież grupa) salwowaliśmy się ucieczką. Kilka osób doznało drobnych obrażeń (niewymagających interwencji medycznej). Strąciliśmy też dwie nowe flagi. To było dla nas nowe (i niezbyt przyjemne) doświadczenie. Było oczywiste, że na tym nasze porachunki dwustronne się nie skończą. Od tego dnia (i na wiele następnych lat) mieliśmy swojego wroga numer jeden – Legię Warszawa. Warto może też tu wspomnieć, że w drodze powrotnej do Bytomia powstała jeszcze jedna piosenka "poświęcona" Legii:

"Legio, Legio, Legio;
Ty zrobiłaś bardzo źle –
Podskoczyłaś do Polonii,
Za to zajebiemy Cię!
"

A nieco później jeszcze jedna:

"Wszyscy razem bracia zaśpiewajmy: 
Legia kurwą jest!
Skurwysyńska grupę ich kibiców
Czeka pewna śmierć.
Niech przyjadą – a zajebiemy ich,
Wtedy nawet garstka gówna
nie ma prawa zostać z nich!
Hej Polonio – ty ideale nasz
Pokaz chujom ze stolicy jak Ty pięknie w piłkę grasz.
"

Jak pokazała historia (bliższa i dalsza) w następnych latach kibice Polonii (również wspólnie z naszymi przyjaciółmi) wielokrotnie dali dowody na to, że dobrze zrozumieli intencje autorów tych piosenek, a kibice naszej "kosy" rzeczywiście mogli żałować, że wtedy "podskoczyli do Polonii". Nasze, dość niewinne, prekursorskie w organizacji sceny kibicowskiej w Polsce czasy dość szybko dobiegały końca i zaczynała się inna era, którą charakteryzowały już bardziej wydarzenia "poza-boiskowe", różnego rodzaju układy, zgody i kosy. Zaczynała się tworzyć "liga chuliganów". Ale i na taką opcję byliśmy wtedy gotowi i całkiem nieźle przygotowani (w końcu naszym wzorem zawsze byli kibole angielscy)!





autor: BOGDAN