/p>

Wspomnienia z historii: "Nielubiany(?) puchar"
Wpisany przez BOGDAN   
środa, 22 września 2010 22:59

Do dziś intryguje mnie (wciąż aktualne) pytanie: dlaczego historycznie i zwyczajowo większość polskich zespołów ekstraklasy "odpuszcza" rozgrywki o Puchar Polski odpadając z nich "planowo" we wstępnych rundach. Prawda jest, że dla przeciwników z niższych klas rozgrywkowych, zawsze była to okazja do wypromowania siebie i miasta. Dla takich ośrodków sam przyjazd pierwszoligowej drużyny byl (i jest) zawsze dużym wydarzeniem i świętem piłkarskim. A co dopiero zwycięstwo na boisku i wyeliminowanie rywala. Grano więc z wielką ambicją i często nie przebierając w środkach. Bywało, że warunki higieniczno-zdrowotne (zaplecze, stan murawy, publika) pozostawiały wiele do życzenia. Z takim przeciwnikiem zawsze gra się niełatwo i często ... nieprzyjemnie. Najczęściej na takie mecze (nawet ćwierćfinałowe!) wysyłano skład rezerwowy dając "odpocząć" gwiazdorom oszczędzanym na priorytetowe rozgrywki ligowe. Można również zaryzykować twierdzenie, iż w tamtych, zamierzchłych czasach tytuły Mistrza Polski oraz zdobywcy krajowego Pucharu (a tym samym reprezentowanie Polski w pucharach europejskich) niejako "zarezerwowane" były dla Górnika Zabrze i Legii Warszawa. A tak już jest, iż o pojedynczych zwycięstwach w meczach Pucharu Polski (aż do finału) wszyscy dość szybko zapominają. Podobnie "lekceważąco" przez wiele lat do tych rozgrywek podchodzili zarządcy, sztab trenerski oraz zawodnicy Polonii Bytom. Zdążyliśmy sie już do takiej sytuacji "przyzwyczaić" (choć oczywiście jej nie aprobowaliśmy!) gdy nadszedł rok 1973 i ... coś sie zmieniło! Polonia znowu (poprzednio w 1954) zagrała w finale Pucharu Polski!

 



Oczywiście zanim do tego doszło udało się tym razem "przebiec" przez, nie aż tak trudne, stadium eliminacji. Jako pierwszoligowiec Polonia przystępowała do rozgrywek w fazie 1/16 finału, w której, po zaciętym i wyrównanym meczu pokonała w Rzeszowie tamtejszą Stal (2:1). Nauczeni doświadczeniem poprzednich sezonów nawet się na ten mecz nie wybraliśmy...

W następnej rundzie los zetknął nas z kolejną drużyną ze wschodniej Polski, drugoligową Unią Tarnów. Rozmawialiśmy przed meczem z naszymi piłkarzami i dowiedzieliśmy się, że jadą pierwszym składem i nie "odpuszczają", wiec zorganizowaliśmy wyjazd kibiców (autokar). Mecz rozgrywany był (oczywiście) w środku tygodnia, zbiórka na Kolejowej była o godzinie 10, a ja z jakiś powodów nie mogłem opuścić trzeciej lekcji, więc ... "jeśli Mahomet nie mógł przyjść do góry, góra przyszła do Mahometa". Niektórzy do dziś wspominają jak pod moją szkołę (Technikum Elektroniczne – obecnie ZSEE) w czasie "dużej przerwy", podjechał na plac Klasztorny ... "nasz" klubowy Ikarus (już dość "wesoły" i rozśpiewany”), by zabrać mnie do Tarnowa!

Pamiętam, że pogoda tego dnia była fatalna (zimno i padający deszcz ze śniegiem). Nawet Heniek, nasz kierowca był trochę poddenerwowany, jechał dość (jak na niego) wolno i ostrożnie. W pewnym momencie (niedaleko Tarnowa) zatrzymali nas na chwilę, by ostrzec ze przed nami zdarzył się wypadek i dwa pojazdy "wypierdoliły się do rowu". Okazało się, że w polu leżą wywrócony samochód Straży Pożarnej oraz osobowa "Syrena". W obu bardzo pogniecionych pojazdach było paru rannych.

Oczywiście nie było wątpliwości, że pospieszymy z pomocą. Nasza ekipa (wspólnie z mniej poszkodowanymi) uwijała się jak w ukropie i możliwe, że przyczyniliśmy się do uratowania życia paru osobom (choć słyszałem później, że pasażerka Syreny, której wyciągniecie z pokiereszowanego auta było najtrudniejsze, nie przeżyła...). Parę dni później w Gazecie Krakowskiej (na pierwszej stronie!) ukazali się anons dziękujący "bohaterskim kibicom Polonii Bytom" za ofiarny udział w ratowaniu życia strażakom. Nie muszę chyba opisywać jak większość z nas po tej "akcji" wyglądała. Niektórzy wyglądali jak Indianie, kompletnie "umoczeni" we krwi, ubrania większości z nas przypominały jakiś karnawał. W takim stanie zjawiliśmy się pod stadionem w Tarnowie budząc zaciekawienie i... przerażenie! W dodatku z kasą było bardzo cienko, więc Wacek zakupił 10 tanich, ulgowych biletów i zaczął "negocjacje" z porządkowymi. Gdy te nie przyniosły pożądanych rezultatów ktoś (chyba Amant) krzyknął "jechać z tymi ukraińskimi kurwami" i wdarliśmy się na obiekt z pieśnią bojową "ura, ura, ura – Czapajew gieroj..." oraz z... bramą (przewracając i tratując przy tym porządkowych)! Zrobiła się z tego niezła afera. "Schowaliśmy" Wacka i z Amantem (oraz kierownikiem klubu) udaliśmy się "na rozmowy" z miejscową "władzą". Jakież było nasze zdziwienie i rozbawienie, kiedy zorientowaliśmy się, że miejscowym wcale nie tyle o nasze "wejście" na stadion chodziło, lecz raczej o to, że nazwaliśmy ich "Ukraińcami". Wobec takiej demonstracji patriotyzmu miejscowych ochoczo wyjaśniliśmy "geograficzne nieporozumienie" i szczerze przeprosiliśmy gospodarzy za naszą "historyczno-geograficzną ignorancję". Polonia wygrała 3:2 po bramkach Janika, Radeckiego i Górskiego.



Ćwierćfinałowe oraz półfinałowe potyczki rozgrywało się wtedy systemem "mecz i rewanż". Po dość zdecydowanym (i praktycznie bez historii i wspomnień) wyeliminowaniu katowickiej Gieksy (w Bytomiu było 3:0) ślepy los zetknął nas w półfinale z rewelacją rozgrywek, drużyna ligi międzywojewódzkiej, PKS Odra Wrocław. Nasz rywal opromieniony był między innymi wyeliminowaniem z rozgrywek Pucharu Górnika Zabrze (pozbawiając Górnika w ten sposób szans na udział w europejskich pucharach, jako że i w lidze im specjalnie dobrze "nie szło"). Drużyna wrocławska była wtedy czymś w rodzaju satelickiego klubu Śląska Wrocław, grali tam młodzi zawodnicy będący "na oku" Śląska, a także tacy (przejściowo) nie mieszczący się w kadrze Śląska, bądź tez "emeryci" ze Śląska kończący w ten sposób karierę. Szczególnie jeden z tych "emerytów", środkowy napastnik, dzięki sukcesom PKS Odra w Pucharze Polski miał swoje "5 minut sławy". Swoją formę, niestety potwierdzili również w Bytomiu, kiedy to strzelając pierwszego gola wyprowadzili swój zespół na prowadzenie! Bramka ta (jak i nieco "niemrawa" gra Polonii) znowu nieco zachwiała wiarę widowni, że nasi "chcą chcieć". Niektórym puściły wtedy nerwy i w stronę kibiców przyjezdnych (przyjechali bodajże jednym autokarem zakładowym) poleciała butelka po "jabolu" trafiając kogoś w głowę! Konieczna była interwencja medyczna. Goście zostali też wtedy nieco "przesunięci" do sektora pod zegarem i raczej od tej pory siedzieli tam dość cicho. W sumie niewiele znaczący epizod. Znacznie gorzej mogło sie zakończyć rzucenie następnych butelek w stronę boiska. Dwie z wielkim hukiem rozbiły się na bieżni. Mecz został przerwany i sędzia kontaktował się z obserwatorem PZPN kontemplując chyba walkower. Wtedy pod nasz sektor podbiegli poddenerwowani piłkarze Polonii (m.in. Walter Winkler i Adam Krupa), nie tylko prosząc o "spokój", ale również wyraźnie dając nam do zrozumienia, że zależy im na wyniku tego dwumeczu i bardzo chcą go wygrać.

Rzeczywiście po wznowieniu gry "wzięli się do roboty" strzelając trzy kolejne bramki i wygrywając mecz w Bytomiu 3:1. To znaczyło praktycznie, że rewanż na Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu powinien być jedynie formalnością i Polonia zagra w finale Pucharu Polski. We Wrocławiu Polonia nie pozostawiła na gospodarzach "suchej nitki" (na sobie zresztą też, gdyż mecz toczył się przy padającym deszczu!) wygrywając pewnie aż 5:0! Byliśmy na tym meczu niezbyt liczną grupą (znów środek tygodnia). Przed meczem, trochę niefrasobliwie (ale byliśmy przecież na terenach naszej "zgody"!) rozeszliśmy się w małych grupkach i pod stadionem doszło do paru przepychanek z miejscowymi. W jednym ze starć ucierpiał Norbert Karpacz, któremu przeciwnik rozciął podbródek stłuczoną butelką (konieczne były szwy). Norbert do dziś może "pochwalić się" dość głęboką blizną na brodzie. Jeszcze przed meczem (przy współudziale i pomocy kibiców Śląska) udało się nam zidentyfikować i odpowiednio "ukarać" napastników... W ogóle kibice miejscowi, którzy byli z początku nastawieni do nas dość sceptycznie, drastycznie zmienili zdanie, gdy paru z nas wstało i obracając się w ich stronę (siedzieli "nad nami") wspólnie z kibicami Śląska odśpiewało ich piosenkę "Niedługo już najlepszy w Polsce będzie Śląsk...". Pamiętam również, że na ten mecz uszyliśmy sobie z Amantem "klubowe" koszulki. Polegało to na tym, że zakupiliśmy dwa T-shirty (czerwony i niebieski), rozcięliśmy je w połowie zszywając je następnie już jako niebiesko-czerwone. Przygotowaliśmy również plastikowy szablon, przy pomocy którego, zakupiona w "Janinie" na Krzyżowej (obecnie Kwietniewskiego) farbą do skóry (taka była dostępna!) Wilbra wymalowaliśmy napis Polonia Bytom. Prezentowały się te koszulki nawet nieźle, ale jedynie do czasu gdy zostały wystawione na "działanie czynników atmosferycznych", czyli ciągle padającego deszczu. Farba Wilbra okazała się "akwarelą" i zaczęła się "rozpuszczać". Takie to były czasy i taki był "początek końca" naszych pierwszych, własnoręcznie wykonanych koszulek klubowych. Ostateczny ich koniec nastąpił po... pierwszym praniu!



Wyjazd do Poznania na finał Pucharu Polski to chyba kulminacyjny punkt nie tylko mojej "przygody kibicowskiej". Nałożyło się na to wiele innych czynników. Pierwszy to ten najbardziej oczywisty, sportowy. Po wielu latach borykania się z różnymi "przeciwnościami losu", Polonia nareszcie mogła mówić o jakimś sukcesie, którego my, kibice, "zepsuci" nieco historią i przeszłymi sukcesami klubu, byliśmy niesamowicie "głodni". Również kierownictwo, sztab trenerski oraz zawodnicy zdawali się dostrzegać i doceniać "znaczenie chwili". Być może nawet wbrew rozsądkowi i logice wszyscy wierzyli, że Polonia jest w stanie ten Puchar zdobyć.



Równie ważny i istotny był pozasportowy aspekt tego wydarzenia. Przede wszystkim spotykaliśmy się z Legią Warszawa, naszym, od niedawna, kibicowskim wrogiem numer jeden. To o Legii wszyscy w Bytomiu śpiewali "... Podskoczyłaś do Polonii – za to zajebiemy Cię!". I trzeba przyznać, że śpiewali to z głębokim przekonaniem i... nadzieją! Dodatkowego smaczku dodawał naszemu spotkaniu fakt, że odbywało się ono w Poznaniu, mieście naszej nowej i bardzo obiecującej kibicowskiej zgody, Lecha Poznań. Nie wiem dokładnie ilu kibiców z Bytomia stawiło się ostatecznie na stadionie Warty w Poznaniu. Z naszej, Klubu Kibiców, strony udało nam się załatwić 10 autokarów, które punktualnie o 4:30 rano podjechały na Kolejową. Wtedy właśnie okazało się, że Wacek (który zawsze za to odpowiadał) nie wykupił na ten wyjazd obowiązkowego ubezpieczenia! Mimo usilnych i desperackich prób (wielu znaczących obywateli miasta zostało tego ranka wyrwanych ze snu!) nie byliśmy w stanie awaryjnie (choć metoda "w łapę" prawie zadziałała!) załatwić sprawy i większość kierowców odmówiła jazdy. Do Poznania pojechały jedynie dwa (spośród tych dziesięciu) autokary. Kiedy "czas zaczął gonić", zdecydowaliśmy odpuścić tą walkę o autobusy i postanowiliśmy skorzystać z usług PKP. Na dworcu w Gliwicach spotkaliśmy dość liczną grupę Polonistów i jakimś cudem zmieściliśmy się w pociągu do Poznania. Myślę, że tym pociągiem jechało około 800 fanów Polonii. Jeśli do tego doliczyć tych, którzy pojechali wcześniejszym pociągiem (z Bytomia), jadących "na własną rękę" oraz dość liczne wycieczki zakładowe, myślę że nasza liczba w Poznaniu kształtowała się na poziomie 1500-2000.

Zajęliśmy dwa sektory obok sektora centralnego, gdzie usiedli kibice z Warszawy. Wraz z nami siedzieli również kibice Śląska Wrocław (niewielu). Poznaniacy (od czasu do czasu dopingujący głośno Polonię!) zajęli miejsca w sektorach na przeciwko trybuny głównej. Oczywiście różne "atrakcje" rozpoczęły się na długo przed samym meczem. Legioniści spodziewali się chyba naszej agresywności, bo dość długo się "czaili". Później jednak, gdy zorientowali się, iż liczbowo prezentują się w miarę wyrównanie doszło do wielu ("drobnych" w porównaniu do tego, co miało nastąpić) starć. Warszawiacy nie zdawali sobie sprawy, że spotykają się jedynie z częścią ekipy bytomskiej i to w dodatku nie aż tak "sportowo" nastawioną, gdyż większość z nas ciągle "tłukła" się tym "kolejowym szlakiem". Mimo tego często na ulicach widać było karetki pogotowia "na sygnale", a miejscowi chowali się w bramach i "zamykali okiennice". Wydarzenia przedmeczowe znam oczywiście jedynie z opowiadań. Uczestniczył w nich m.in. Amant, który poprzedniego wieczora "poważnie zabalował. Obudził się w dniu meczu ok. godziny 6:00 i myśląc, że nie zdążył na zbiórkę pojechał... wcześniejszym niż my ekspresem z Bytomia! Wspominał mi więc Amant jak, ciągle trzymający się nieco z boku, Poznaniacy byli pod wrażeniem naszych "akcji", jak Bronek (kumpel Leona) który specjalnie na ten wyjazd kupił sobie nową gitarę, w ferworze walki zrobił Warszawiakowi z tej gitary "golf z krawatem" (nadziewając ją na głowę przeciwnika), jak honorowi(?) Legioniści ciągle domagali się "solówek" zamiast "my na was" nie rozumiejąc, że my przyjechaliśmy tam nie na "honorowe pojedynki", lecz, jak w piosence ich "zajebać"!

Opowiadał mi też Amant scenę, kiedy w momencie gdy jego kolega (Legionista) dość ironicznie zapytał "no i gdzie ten Wasz słynny Klub Kibica", w oddali, zza zakrętu wyłoniła się nasza "pociągowa", zwarta, niebiesko-czerwona maszerująca w ich stronę kolumna. Amant twierdził, że nigdy nie widział tylu i tak nagle pobladłych twarzy...

Wracając do samego meczu: doprawdy nie wiem skąd wzięło się u nas wszystkich tyle optymizmu. Polonia w tym sezonie grała dość nędzną "padakę". Legia naszpikowana była byłymi bądź obecnymi reprezentantami kraju: Mowlik, Topolski, Blaut, Zygmunt, Pieszko, Deyna, Ćmikiewicz, Gadocha. W dodatku w lidze nie wiodło im się najlepiej i jedynie zdobycie Pucharu Polski gwarantowało im udział w rozgrywkach europejskich. Jednakże jeszcze raz okazało się, że nazwiska nie grają i papierowe, przedmeczowe spekulacje różnych "ekspertów", można było między bajki włożyć. Polonia zagrała jak równy z równym, a sam mecz oceniany był jako stojący na dobrym poziomie. Zabrakło jedynie (po obu stronach) skuteczności i mecz (oraz dogrywka) zakończył się wynikiem bezbramkowym. Jak mogliśmy oczekiwać zwycięstwa w rywalizacji na rzuty karne?! Nie mam pojęcia! Spore nadzieje wiązaliśmy z naszym bramkarzem Markiem Skromnym, który uważany był za specjalistę od obrony karnych (niedawno obronił dwa podczas jednego meczu w Krakowie!). Przez cały mecz bezbłędnie bronił Chwolik, ale przed końcem dogrywki wszyscy skandowali nazwisko Skromnego i jego "wpuścił" na karne trener Kempny. W Legii prawie stuprocentową skuteczność w egzekwowaniu jedenastek od lat wykazywał Pieszko, trudno było przypuszczać, że spudłują Deyna i Gadocha. Jednakże my, wbrew wszelkiej logice, ostatni gwizdek sędziego Kustonia z Poznania przyjęliśmy... entuzjastycznie! Pamiętam dokładnie, iż właśnie wtedy wiwatując wymachiwałem nad głową butelką szampana, antycypując jego otwarcie i rozlanie po głowach sąsiadów za parę minut... Do egzekwowania jedenastek wyznaczeni byli w Polonii przede wszystkim starsi, doświadczeni zawodnicy. Gdy piłka była już ustawiona na "wapnie" napięcia nie wytrzymali psychicznie zarówno Winkler jak i Orzechowski i... odmówili! (niedawno wspominałem to wydarzenie w rozmowie z Walterem). Do piłki podszedł, więc "Lala" Radecki, huknął z całej siły (ze "szpica"), nie do obrony, tyle że w... słupek! Później strzał Janika kapitalnie obronił Mowlik. W międzyczasie do siatki pewnie trafili Peszko, Deyna i Gadocha i... praktycznie było już po zawodach. Spudłował także Jasiu Gorski... Do siatki Mowlika trafili jedynie Brysiak oraz Chojnacki. Polonia przegrała w karnych 2:4.



Paradoksalnie, gdyby wszystkie sprawy związane z polską piłką i PZPN odbywały się w sposób prawidłowy, prawdopodobnie nie z Legią zagralibyśmy w Poznaniu. Otóż Legia (jako obrońca trofeum) zaczęła eliminacje w fazie 1/16 finału meczem z Lublinianką w Lublinie. Również i ten mecz skończył się wynikiem nierostrzygniętym i o zwycięstwie miały zadecydować rzuty karne. Kiedy wynik brzmiał 3:3 i Lublinianka miała egzekwować ostatniego karnego, Legioniści, korzystając z faktu, że na boisku (przy liniach) pojawili się (gotowi świętować awans) miejscowi fani... uciekli do szatni! Gdy z boiska usunięto kibiców i sędziemu udało się przekonać piłkarzy do powrotu na boisko, bramkarz Legii stwierdził, że jest już za ciemno i bronić nie będzie! Decyzją PZPN-u cały mecz został powtórzony w Radomiu, gdzie Legia wygrała (oczywiście) 5:1. Smaczku całej sprawie dodawał fakt, że Lublinianka to zespół pionu wojskowego, a także to iż mecz w Lublinie sędziował pan Kruczkowski z... Bytomia. W półfinale rywalem Legii był zespół Szombierek Bytom...

Wracając do meczu finałowego: już w trakcie jego trwania parokrotnie w stronę sektora Warszawiaków poleciały różne przedmioty – nie podjęli wyzwania i nie odrzucili. Podczas przerwy paru z nich przyłapano pod płotem. Również w przerwie przeszliśmy się z Amantem między kibicami Legii "szukając znajomych twarzy" i obiecując niektórym "wpierdol po meczu". Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, iż tuż ponad nimi siedział redaktor naczelny "Piłki Nożnej" Stefan Grzegorczyk, który jeszcze pół roku wcześniej wręczał nam w Bytomiu Puchar Kibica, a później napisał w "Sportowcu" odpowiedni artykuł "ku pokrzepieniu serc" o wychowawczej roli sportu i zreformowanej młodzieży w Bytomiu. Oczywiście rozpoznał nas wtedy (nawet chyba usłyszał od nas parę "wałków"). Tydzień później w "Piłce Nożnej" można było przeczytać dość obszerny artykuł redakcyjny jego autorstwa, który był typowym wykładnikiem tamtych (a może nawet raczej wcześniejszych) czasów. Była to typowa "partyjna samokrytyka", w której autor kompletnie odżegnał się od wszystkiego, co mówił (czy pisał) poprzednio, bo właśnie teraz "przejrzał na oczy". Teraz już o nas ("ci sami którym wręczałem Puchar...") pisał w kategoriach chuliganów, prowodyrów i pseudokibiców. W sumie mieliśmy to (jak i jego osobę) w dupie!

Po meczu atak na sektor Legii się nie udał (milicja), odrzuciliśmy ich jedynie do sąsiedniego sektora. Doszliśmy do wniosku, że dużo łatwiej będzie nam coś zdziałać poza stadionem i... wyszliśmy pierwsi. Pod stadionem dołączyła do nas pokaźnych rozmiarów i bardzo "gotowa do akcji" grupa Poznaniaków. Legioniści widząc z góry taką "armię" na nich czekającą... odmówili opuszczenia obiektu! To bardzo nie spodobało się miejscowej Milicji (może odpowiadali jedynie za porządek na stadionie?), która zaczęła ich... pałować wypychając do wyjścia. W ten sposób "zwierzyna" sama wpadała w "nasze ramiona". W dodatku, w wyniku tego pałowania i gonitwy z MO, Warszawiacy zostali rozdzieleni na mniejsze grupy, które były wypychane przez bohaterskich milicjantów przez różne wyjścia! To nie mogło się dla nich dobrze skończyć, gdyż nie znali terenu, a czekali na nich również miejscowi.

Tego, co przez następne parę godzin działo się w Poznaniu trudno opisać tak aby opis ten był wiarygodny dla postronnego czytelnika. Z mojej perspektywy była to wielogodzinna wojna uliczna oraz prawdziwy pogrom kibiców Legii. Oczywiście nie istnieją żadne oficjalne relacje bądź artykuły prasowe. Dla "propagandy sukcesu" nic się wtedy tam nie działo. Sytuację można by chyba jedynie porównać do planu filmu akcji. Wszędzie ktoś kogoś gonił, ktoś się z kimś bił, ktoś krzyczał "bojowo" lub... z bólu. Wszystko to zagłuszał ciągły hałas sygnałów karetek pogotowia ratunkowego. Milicja (swoim zwyczajem) wycofała się na "z góry upatrzone pozycje", czekając na... posiłki (po paru godzinach przybyły oddziały jakiejś szkoły policyjnej, chyba z Piły oraz... helikoptery!). Muszę powiedzieć, że nie było wtedy mowy o jakiś honorowych walkach czy przyjętych standardach kibicowskich. Tak więc (również) powszechnie używało się rozmaitego "sprzętu". Widziałem, że wielu naszych miało założone na dłoniach metalowe kastety. Ale widziałem również wynurzającego się z krzaków starszego kibica Polonii, który zrywał liście by przy ich pomocy wycierać swój dość sporej wielkości i kompletnie zakrwawiony nóż. Trzeba przyznać, że warszawiacy niekoniecznie tylko "zrywali żelówki" bądź chowali się po bramach. Często podejmowali, przeważnie bardzo nierówną ze względu na nierównowagę sił, walkę. Przewaga liczebna "antywarszawskiej koalicji" była jednak olbrzymia. Prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się jakie były "straty" po stronie warszawskiej (wiem, że poważnie ucierpiał też jeden kibic Lecha). Znajomy z Poznania opowiadał mi kiedyś, że postawione w stan alarmowy, szpitale poznańskie musiały odmawiać przyjmowania lżej rannych, którzy byli przewożeni do sąsiednich miejscowości.

Z naszych kibiców (o ile mi wiadomo) nikt nie został odwieziony do szpitala, choć wielu doznało drobnych(?) obrażeń. Oczywiście nie przepuszczano również żadnemu pojazdowi z warszawską rejestracją. Niektóre zostały uszkodzone, inne przewrócone, było też parę "pochodni". Ostatni etap tej batalii rozegrał się na dworcu kolejowym. Pociąg do Warszawy odjeżdżał wcześniej niż nasz, więc była okazja na "dogrywkę". Nastąpiła ona w momencie, gdy konduktor dał sygnał do odjazdu pociągu. Wtedy do drzwi rzuciła się spora ilość "przypadkowych", spacerujących po peronie "przechodniów". Oczywiście nasi tylko na to czekali. Jednak ponieważ "sił sprzymierzonych" nie było na peronie zbyt wiele, Legioniści zaciągnęli hamulec bezpieczeństwa i rozgorzała regularna bitwa. W miarę upływu czasu wiadomości o niej dotarły w inne rejony dworca (na dworcach PKP sprzedawano wtedy piwo!), więc równowaga sił znowu zaczęła się przechylać na naszą stronę. Wtedy warszawiacy zabarykadowali się w wagonach (nawiasem mówiąc, niezrozumiałe dla mnie jest, że nie "poszła" ani jedna szyba!), które nasi uparcie atakowali. W pewnym momencie doszło do bardzo niekorzystnej dla nas sytuacji, bo pociąg ruszył, a Poloniści (i kibice Kolejorza) wciąż uwikłani byli w "wymianę uprzejmości" w wagonie. Chwilę grozy przeżył wtedy m.in. Marek Woźniak, któremu udało się jednak wyskoczyć z rozpędzonego wagonu (już poza dworcem). Wielokrotnie czytałem opisy różnych późniejszych "spotkań trzeciego stopnia" pomiędzy kibicami. Niektóre z nich znam z autopsji. Nie wiem dlaczego nigdzie nie doszukałem się nawet wzmianki o tej "bitwie poznańskiej". Osobiście w takiej, dość osobliwej trzeba przyznać, klasyfikacji kibicowskich zadym postawiłbym ją z pewnością w ścisłej czołówce, zaraz obok finału Pucharu Polski w Częstochowie w 1980 roku.




Polonia Pucharu Polski nie zdobyła. Pytanie czy warta była "gra świeczki"? Odpowiem: "chyba tak", skoro udział w finale Pucharu wymienia się obecnie jako jeden z historycznych sukcesów klubu. Odpowiem: "raczej tak", bo dzięki temu mnie i wielu innym dane było przeżyć wspaniałą przygodę. Odpowiem: "z pewnością tak", bo świetnie pamiętam spotkanie w klubie, parę dni po poznańskim finale, z Hubertem Chwolikiem, który z wielką powagą i namaszczeniem pokazywał nam pamiątkowy zegarek z grawerunkiem "Finał Pucharu Polski", pamiątkę tego wydarzenia (o ile się nie mylę ufundowaną przez Śląski Oddział PZPN). Hubert miał łzy w oczach. My tez...



autor: BOGDAN