/p>

Wspomnienia z historii: "Mój pierwszy niebiesko-czerwony areszt"
Wpisany przez BOGDAN   
środa, 06 października 2010 23:58

Wiadomo, że rok 1973 oraz następny to lata największych sukcesów polskich piłkarzy na arenie międzynarodowej. Doskonale pamiętam zwycięskie mecze na Stadionie Śląskim z Anglią i Walią (na których byliśmy z wielką flagą Polonii Bytom!), następnie triumfalny horror na Wembley oraz niesamowity Weltmeisterschaft 1974 w Niemczech. Pamiętam, jak po zwycięskim remisie na Wembley w wielu miastach nocą spontanicznie formowały się przemierzające ulicami pochody. Sam brałem w takim udział dumnie niosąc biało-czerwoną flagę i "na okrągło" obwieszczając światu (a dokładniej mieszkańcom centrum Bytomia), że "Jeszcze Polska nie zginęła"...



Wszystko, co związane z piłką w Polsce podporządkowane było wtedy przygotowaniom i grze reprezentacji kraju. W kraju dawało się już zaobserwować pierwsze sygnały kryzysu gospodarczego. Władze potrzebowały, więc wydarzeń, które co najmniej przesłoniłyby prawdziwy, dość szary (i z małymi szansami na poprawę) obraz rzeczywistości. Wymyślono wtedy ideologię tzw. "propagandy sukcesu". I nic tak świetnie nie wkomponowało się w ową ideologię, jak sukcesy naszej piłkarskiej reprezentacji. Byliśmy na "szczycie świata".

Rozgrywki ligowe często przerywane były na różnego typu zgrupowania, mecze kontrolne, konsultacje itp. reprezentacji. Polonia w tej bardzo "chaotycznej" lidze spisywała się raczej "średnio". Po sezonie 1972/1973 zajęła nawet lokatę "premiowaną" spadkiem do drugiej ligi. Uratowała ją od tego decyzja PZPN-u o powiększeniu ekstraklasy do 16 zespołów. Prawdę mówiąc to uratowała nas bramka Ryszarda Brysiaka w dwumeczu barażowym z GKS-em w Katowicach (po bezbramkowej pierwszej "połowie" w Bytomiu). W sumie piłkarsko z tego sezonu doprawdy niewiele pamiętam, bo... było wiele do zapamiętania! Może jedynie dość żenującą grę i porażkę Polonii aż 0:6 ze Stalą Mielec na własnym stadionie (w czasie "Dni Bytomia"). Również kolejny sezon był w wykonaniu Polonii dość "nudny". Chociaż zajęła ona bezpieczną, dwunastą lokatę w lidze, bezbarwny styl w jakim gromadziła punkty daleko odbiegał od naszych oczekiwań. Natomiast ciągle byliśmy świadkami ekscytujących i wielkich zmian w ruchu kibicowskim, który w wielu miastach bardzo dynamicznie się rozwinął. Jeśli dodać do tego fakt, iż w ciągu paru lat do ekstraklasy doszlusowały bardzo ciekawe ekipy z równie ciekawych ośrodków (m.in. Poznań, Wrocław, nieco później Gdynia, Tychy, Bydgoszcz), stadiony w Polsce nareszcie zaczęły przypominać te, które dotychczas dane nam jedynie było obserwować w krótkich reportażach ostatniego wydania Dziennika Telewizyjnego niedzielną nocą.

Zmieniało się (i to znacznie!) również poza-stadionowe życie "na kibicowskim szlaku". Teraz już nie do pomyślenia było, abyśmy jak dawniej rozeszli się grupkami po Warszawie. Czujności nie mogło zabraknąć także w innych miastach, a nawet w czasie podróży. Zmierzaliśmy dość wolno, ale konsekwentnie do czasów "chuliganki stadionowej" lat 80. i 90 XX. wieku. W sezonie 1973/74 na meczach wyjazdowych mieliśmy kilka takich "spotkań trzeciego stopnia" z miejscowymi kibicami. Nie chcę tu szczegółowo opisywać większości tych konfrontacji, bo nie były to jakieś wielkie batalie, ale głównie dlatego, iż nie o takie relacje (kto komu dał w mordę i kto "wygrał") w tych moich wspomnieniach mi chodzi.

Z ciekawszych "przygód" (także moich osobistych) opisać warto chyba nasz wyjazd do Rybnika na mecz ligowy z tamtejszym ROW jesienią 1973 roku. Już przed wyjazdem spotkała nas miła niespodzianka. Lala (Radecki) wręczył nam plik biletów na mecz w Rybniku (prawdopodobnie pochodzących z puli przewidzianej dla gości zawodników). Raczej wiadomo na co przeznaczone zostały tak szczęśliwie "wygospodarowane" środki. Do Rybnika dojeżdżaliśmy więc we wspaniałych humorach (poprawionych już na miejscu szybkim "małym z pianką" obok stadionu). Liczbowo w Rybniku nie prezentowaliśmy się oszałamiająco (bodajże dwa autobusy i "indywidualni turyści"), ale też teren był z gatunku tych "łatwych". Już przed meczem doszło do paru "przepychanek" z miejscowymi (interweniowała Milicja i pogotowie). "Wjechaliśmy" też na sektor centralny "rozsuwając" miejscowych na boki. Spowodowało to wyraźnie zwiększoną obecność "władzy" obok tego sektora (a właściwie nad nim) oraz złość i determinację (dość "bezsilną") rybniczan. Sam mecz nie należał do ciekawych i skończył się wynikiem nierozstrzygniętym 1:1, ale zabawa w naszym sektorze nie ustawała. Pozwalaliśmy sobie na docinki i chóralne przyśpiewki prowokujące i nieco obraźliwe w stosunku do drużyny gospodarzy, jej kibiców, stojących obok "stróżów prawa" oraz samego miasta (słynącego głównie z "domu wariatów"). Od czasu do czasu w stronę siedzących obok (naszym zdaniem zbyt blisko) miejscowych leciał w powietrzu grad małych kamyczków... Amant z upodobaniem wymachiwał naszą potężną chorągwią "głaskając" nią po twarzach kibiców ROW-u. Kiedy któryś z nich nie wytrzymywał nerwowo i na przykład wstawał, zostawał szybko za takie wykroczenie delikatnie "sprowadzony na ziemię". A wszystko to na oczach stojących nad nami rybnickich funkcjonariuszy MO. W czasie przerwy nasi rywale (kibice) postanowili zwrócić się do tychże organów z bezpośrednią prośbą o pomoc i interwencję. Później zawsze po naszej małej "akcji" ktoś z tamtej grupy "uprzejmie donosił" o takowej dowodzącemu plutonowemu (często okazując "dowód rzeczowy") najczęściej w postaci... kamyczka! Jednym z takich "dowodów winy" były też okulary (a raczej ich części), które Amantowi udało się "upolować" podczas machania tą wielką flagą. Oczywiście takie konfidenckie zachowanie miejscowych nie tylko nie uspokoiło atmosfery, ale wręcz dolało oliwy do ognia. Po wyrównującej bramce dla Polonii (w końcówce) stworzyliśmy jednak (z małą pomocą Milicji, która teraz tam stanęła) "sektor buforowy" przesuwając ich nieco na boki.

Małe zaangażowanie, niemal apatia Milicji w czasie meczu, które wydawało nam się dość dziwne (a niektórym "dodawało odwagi"), zmieniło się diametralnie po jego zakończeniu. Wtedy to (już dużo bardziej liczebne i dość szczelnie rozstawione naokoło nas) jej oddziały przebudziły się z letargu i wkroczyły do akcji. Choć bez umiarkowanego pałowania się nie obeszło, okazało się że głównie chodziło im o wyłapanie i zatrzymanie niektórych, z góry (dosłownie) upatrzonych, wybranych osób. Dość szybko przeprowadzili oni potem "końcową selekcję" (przy pomocy usłużnych kibiców ROW-u), w rezultacie której do milicyjnej "suki" odprowadzeni zostali Amant, Jurek Poznański (Siwy), Marek Woźniak i Andrzej Stelmach. Resztę poprzez "ścieżkę zdrowia" skierowano do autobusów. Wtedy ja wykorzystując autorytet(?) kierownika wycieczki postanowiłem (dość głupio trzeba przyznać) spróbować podjęcia negocjacji z władzą! Po bardzo krótkiej wymianie zdań (a właściwie monologu z mojej strony, bo wszystko, co dowodzący "akcją" kapitan był w stanie powiedzieć to "stul pysk gówniarzu i wypierdalaj do swojego autobusu") zostałem "sprowadzony na ziemię" (również dosłownie) niespodziewanym i niesamowicie mocnym ciosem w twarz zadanym przez "cywila" stojącego między funkcjonariuszami. Krew polała się ze mnie strumieniem, a przedni ząb został trwale uszkodzony. Chyba nie do końca "wiedziałem gdzie jestem", nie odczuwając bólu (ten przyszedł później!) byłem wściekły i z pewnością w szoku. Gdy koledzy wciągnęli mnie do autobusu, a ten już ruszył, otwarłem na oścież drzwi i dałem dość długi "upust nerwom i wyobraźni" i bez ogródek (i nie przebierając w słowach) wykrzyczałem, co myślę o "pierdolonych gliniarzach-gestapowcach" oraz Rybniku i jego mieszkańcach. Oczywiście zatrzymali autobus, wyszarpali mnie z niego (koledzy trzymali mocno!) i w ten sposób dołączyłem do zacnej kompanii w radiowozie.

Każdy z nas z początku reagował odmiennie (Amant ”straszył" wujkiem który ”Was wszystkich załatwi”, Siwy tłumaczył wszystkim, że gdzieś musi być wieczorem, Marek wrzeszczał i walił głową w co popadnie...), ale po paru minutach wspólnego pobytu w celi-poczekalni zdaliśmy sobie sprawę, ze raczej nas nie wypuszcza tego wieczora. ”Przesłuchania” były krótkie i ”treściwe”. Dowiedzieliśmy się paru ”prawd” o sobie, naszych rodzinach (szczególnie matkach), usłyszeliśmy tez parę ”dobrych rad” oraz prognoz na przyszłość typu ”posiedzisz parę miesięcy”, ”o skończeniu tej szkoły możesz zapomnieć”, itp. W moim przypadku (zostawili mnie na koniec) było o tyle gorzej ze pamiętali mi dokładnie w jakich słowach ich publicznie ”opisałem” przy stadionie. Bardzo nie podobały im się również moje długie i gęste włosy (”na fryzjera cię, chuju nie stać?”). Obiecali mi je skrócić za darmo... W pewnym momencie ”żartowniś-plutonowy” nakazał mi się schylić nad papierem który właśnie wypełniał, chwycił mnie za czuprynę i walnął twarzą o blat biurka. Zobaczyłem gwiazdki, ale przy okazji udało mi się również dostrzec, że wypełniany druk to wniosek do Kolegium do spraw wykroczeń w Rybniku. Wiedzieliśmy w ten sposób co nas czeka. Nasz pech polegał na tym, że mecz rozgrywany był w sobotę, więc w areszcie musieliśmy poczekać na to Kolegium dwa dni, do poniedziałku...

Kiedy prowadzono mnie na "dolny poziom" (czyli do piwnicy, gdzie mieściły się cele) usłyszałem ogromny hałas dochodzący z jednej z cel. To Marek Woźniak dostał kolejnego ataku histerii i walił, czym popadnie (w tym kiblem na... odchody) w drzwi domagając się umieszczenia go w celi z jednym z nas. Byłem przekonany, że go odpowiednio "potraktują", ale ku mojemu zaskoczeniu (i radości) za chwilę "dla świętego spokoju" Marka wrzucono do "mojej" celi. Jak widać w tamtym świecie czasami warto być "upierdliwym".

Pobyt (48 godzin) w komisariacie / areszcie / izbie wytrzeźwień (wszystko w jednym budynku – nowa "izba" była wtedy w budowie) był dla nas wszystkich "debiutem" w tej kategorii. Muszę powiedzieć, że była to niezła szkoła życia i pokory. Przekonałem się tam jakim wstrętnym uczuciem jest niemoc decydowania o sobie, kompletne podporządkowanie i podwładność względem ludzi, dla których nie miałem ani szacunku ani poważania, którzy praktycznie mogą w swoich "gościnnych progach" człowieka stłamsić, psychicznie zniszczyć, ale także bez przyczyny, ot tak dla "rozrywki" znieważać oraz pobić. Pamiętam, kiedy już w niedzielę, maszerowałem dzielnie po korytarzu z wypełnionym celowym "kiblem" funkcjonariusz, który za mną podążał od czasu do czasu "wbijał mi w nerkę" swój wielki klucz. Osłonić się nie mogłem (nie wiem, co by mi zrobił, gdybym upuścił ten kibel rozlewając jego śmierdzącą zawartość!), a gdy odwracałem głowę widziałem tylko jego sadystyczny uśmiech. Jestem pewien, że był to zboczeniec i zadawanie mi bólu sprawiało mu przyjemność. Inną (później dowiedziałem się, że bardzo popularną) ich rozrywką było zapalanie przy nas papierosa i pytanie "czy ktoś nie potrzebuje ognia" (papierosy oczywiście odebrano nam przy rewizji). Ja paliłem niewiele i specjalnie mnie do tego nie ciągnęło, ale Markowi brak "dymka" wydawał się sprawiać niemalże fizycznie ból. Poznaliśmy też wtedy po raz pierwszy smak aresztanckiego "jedzenia" (szczególnie zapamiętałem ich "smalec"), spania na zmiany (z jednoczesnym, na komendę odwracaniem się "na drugi bok"), zwyczajami związanymi z "załatwianiem potrzeb fizjologicznych" czy też umiejętność "spacerowania" w celi (bez wchodzenia sobie w drogę). Lekcje te były tym łatwiejsze, że przez naszą celę przewinęło się wielu ciekawych i jeszcze więcej bardzo nieciekawych osobników (przeważnie pijanych).

W poniedziałek rano dowiedzieliśmy się, że Amant (siedział z Siwym w sąsiedniej celi) otrzymał gruby sweter, co było znakiem, że nasze rodziny (a co najmniej jego) "siedzą w sprawie" i (prawdopodobnie) są na miejscu. Mnie osobiście przyniosło to dużą ulgę, bo obawiałem się, iż nikt "moich" nie powiadomił. Niedługo później, już w budynku Urzędu Miejskiego w Rybniku przekonałem się, że naszym aresztowaniem zainteresowano dużo szerszy krąg osób. Na korytarzu, oprócz naszych matek (Amanta, Marka i mojej) spotkaliśmy również oficjalnie delegowanego z Polonii "obserwatora", kierownika klubu p. Tomasza Skrzynkowskiego oraz... ubranego w togę adwokata! Tego ostatniego "wydelegował" do takiej dość "niepoważnej" pracy (nigdy przedtem ani potem nie słyszałem, aby adwokat pojawiał się przed Kolegium!) wiceprezes Polonii p. Malinowski, który był Prezesem Sądu w Bytomiu. Ani milicjanci-świadkowie ani "szacowne" Kolegium nie byli na taką sytuację przygotowani. Tuż przed rozpoczęciem procedury jeden z członków Kolegium biegał po korytarzu w poszukiwaniu jakiś "porządniejszych" krzeseł dla niespodziewanych gości. Zgromadzeni na korytarzu gliniarze nerwowo "ustalali zeznania". Po "przesłuchaniu" trzech z nich, Kolegium zdecydowało, iż "to wystarczy", na co ... zaprotestował kapitan MO, dowódca całej akcji, który koniecznie chciał zeznawać. Ciężko nam było powstrzymać się od śmiechu słuchając jego narracji. Abstrahując nawet od składni, gramatyki oraz logiki wypowiedzi, sposób w jaki ten przejęty swoją rolą funkcjonariusz opisywał zwłaszcza swoją odpowiedzialną rolę w "zabezpieczeniu bezpieczeństwa" na stadionie nadawał się do magazynu satyrycznego. Oto próbki: "po konsultacji mikrofonowej z plutonem A rozeznałem sytuacje jako niebezpieczną dla obywateli kibiców i rozkazałem wysłanie plutonu V z południowego azymutu na sektor południowo-zachodni i zabezpieczyłem dodatkowo wyjście z sektora obok bramek po stronie od ulicy...". Z jego (oraz jego poprzedników) zeznań wynikało, że wszyscy stanowiliśmy "wielkie zagrożenie dla bezpieczeństwa publicznego", wszyscy rzucaliśmy kamieniami, krzyczeliśmy "sędzia chuj!", śpiewaliśmy wulgarne i obraźliwe piosenki pod adresem Milicji Obywatelskiej oraz insynuowaliśmy, że mieszkańcy Rybnika są wariatami ("a oni przecież jedynie mają ten Szpital dla Psychicznie Chorych") oraz... "nosicielami choroby wenerycznej"! To ostatnie "oskarżenie" wzięło się od bardzo głupawej (wiem, że ani ja ani siedzący obok mnie Amant tego "utworu" nie śpiewaliśmy) piosenki śpiewanej przez część kibiców, której słowa brzmiały mniej więcej tak: "Jola ma srebrnego lisa – Rybnik złapał syfilisa!". Wszyscy świadkowie zeznawali też, iż naocznie widzieli jak Amant celowo machając flagą rozbijał ludziom okulary, a na zakończenie pokazując na mnie nie omieszkali wspomnieć o mojej tyradzie wulgaryzmów pod "ich i całego miasta adresem". Na nasze nieszczęście wynajęty Mecenas przyjął, najpopularniejszą w tamtych czasach, taktykę obronną polegającą na przyznaniu się do winy, okazaniu skruchy i akcentowania tzw. "okoliczności łagodzących", takich jak młody wiek, szkoła, zasługi dla Polonii (pokazywał zdjęcia, które moja mama przywiozła), dotychczasowa niekaralność itp. Takim "klimatem" przesiąknięta była jego, trzeba przyznać dość "kwiecista", mowa obrończa. Niestety, za jego radą, w tym duchu też i my zeznawaliśmy.

Ciężkie zadanie miał w tej sytuacji tzw. "oskarżyciel publiczny" (sierżant Milicji), który, czerwony z przejęcia i tremy, też musiał wygłosić swoją "mowę" (starając się nawet budować pełne zdania!). Niedługo później dowiedzieliśmy się, że cała ta "szopka" i tak nie miała ani sensu ani znaczenia, bo "wyroki", jak to w tamtych czasach bywało, były już wcześniej "uzgodnione na szczeblach" i "przekazane pod rozwagę". W dobie narastającego chuligaństwa stadionowego miał to być proces (i decyzje) "pokazowy", ku pokrzepieniu serc "sprawiedliwych" i ku przestrodze wszystkich innych. Decyzją Kolegium wszyscy ukarani zostaliśmy grzywnami (ja: 5,000 zł – maksymalna dozwolona wysokość, Amant: 3,000 zł, reszta po 4,000 zł z... zamianą na areszt!), opublikowaniem wyroków w prasie (z zamieszczeniem pełnych personaliów) oraz zawiadomieniem szkół z wnioskami o "wyciągnięcie surowych konsekwencji dyscyplinarnych". Jeszcze na sali rozpraw delegat Polonii (poparty przez adwokata) zgłosił oficjalny wniosek o "zawieszenie wykonania kary" (chodziło o areszt, prasę i szkoły) do czasu rozpatrzenia apelacji oraz... protestu (który adwokat na prędko sporządził). W swoim wystąpieniu mecenas "przemycił" też informacje dla nas, iż mamy się jak najszybciej skontaktować z "naszym" prezesem. Poczuliśmy się nieco lepiej i pewniej. Gdy po paru godzinach wreszcie oddano nam naszą "własność personalną" (czyli sznurówki i szaliki klubowe) i przechodziliśmy obok dyżurki, gdzie siedział gliniarz, który mnie "potraktował" pierwszego dnia, ten z szyderczym uśmieszkiem zapytał "no i jak tam Polonia?". Nie potrafiłem powstrzymać się od odpowiedzi: "wystarczy przeczytać gazetę – był remis 1:1! Następnym razem przegracie!". Uśmiech zgasł.

Następnego dnia z samego rana spotkałem się z prezesem Heczko. Nie przyjął mnie specjalnie gościnnie, zadając na powitanie głupawe pytanie "podobało się w więzieniu?". Powoli stawało się dla nas jasne, że i on jest już "zmęczony" tą całą akcją "wychowywania młodzieży przez sport", zwłaszcza od czasu, gdy skończyły się medialne "miodowe miesiące". Prezes skierował nas do szefa Wydziału Spraw Wewnętrznych (Milicja, SB, Kolegia d/s Wykroczeń itp.) w Urzędzie Miejskim (który pełnił też funkcję w zarządzie Polonii). Ten natychmiast wykonał parę telefonów do swych zwierzchników w Katowicach, między innymi "blokując" przygotowane artykuły prasowe. Następnego dnia w Trybunie Robotniczej ukazała się jednakże krótka notatka chwaląca organa Milicji Obywatelskiej za "zaprowadzenie porządku i zatrzymanie prowodyrów zajść na stadionie". Kierownik WSW polecił nam też napisanie odwołań do "województwa" (dał nam nawet wzór takiego odwołania wraz z paroma wskazówkami) oraz zapewnił, że prowadzący Kolegia w Katowicach to "dobrzy ludzie, którzy nam krzywdy nie zrobią" (w domyśle: jego koledzy). Odwołanie napisaliśmy (wszyscy oprócz Amanta, który sprawę "załatwił" innymi, rodzinnymi kanałami). Miesiąc później odbyła się dwuminutowa "rozprawa" w Katowicach, w wyniku której wszystkim nam zmniejszono wysokość kar grzywny do sumy 2.000 zł.

Prosto z Katowic pojechaliśmy z Wackiem do Wrocławia, gdzie następnego dnia Polonia rozgrywała swój mecz ligowy ze Śląskiem (wygrywając 1:0). Zostaliśmy stosownie ugoszczeni przez gospodarzy (nasza krótkotrwała zgoda). W sumie z tej nocy nie pamiętam zbyt wiele, wiem że obudziliśmy się w jakiejś piwnicy (na materacach). Gospodarze tłumaczyli nam, iż w stanie, w jakim byliśmy nie mogli nas wprowadzić (jak było planowane) do swoich mieszkań (mieszkania te i gościnność rodziców) poznaliśmy, wiec następnego dnia. Po południu na Dworcu PKP witaliśmy wspólnie naszą ekipę.

Piosenka mówi, że "first cut is the deepest", co w dość dowolnym tłumaczeniu znaczy, iż pierwsza rana (cios) jest najgłębsza (najbardziej boli). Doświadczenia z Rybnika były dla nas wszystkich dość dramatyczne (właśnie jako pierwsze tego typu). Otwarły oczy na szereg spraw i wartości, nieco nauczyły pokory i innego myślenia. Z pewnością też pozostawiły jakąś szramę na naszej psychice. Jednocześnie przygotowały nas lepiej do walki z przeciwnościami i radzenia sobie w trudnych i niewygodnych sytuacjach. W życiu tak jest, że ”knowledge is power" (wiedza jest ważna) i często bardzo dobrze jest doświadczyć i poznać różnorodne sytuacje, a przede wszystkim poznać samego siebie w tych sytuacjach. Taka wiedza przeważnie przydaje się w przyszłości. Co nas nie pokona, może jedynie nas wzmocnić. Tak wiec po "szoku rybnickim", nasze życie i "życie z Polonią" szybko wróciło do normy. Jednakże, gdy już po latach, spotykając się wspominaliśmy nasze wspólne polonijne przygody "łapaliśmy się" często na tym iż niejako podświadomie dzieliliśmy te wydarzenia, na te z czasów przed- i po- meczu w Rybniku...




autor: BOGDAN