/p>

Wspomnienia z historii: "Do trzech razy sztuka?"
Wpisany przez BOGDAN   
czwartek, 13 stycznia 2011 00:59

Jakoś tak się w moim życiu układa, iż dość często właśnie to tytułowe powiedzenie się sprawdza i do osiągnięcia jakiegoś celu czy sukcesu przeważnie potrzebuję kilku (najczęściej... trzech!) "podejść" (spotkałem się nawet z określeniem mnie jako "Bogdan, ten... do trzech razy sztuka"). Niestety prognoza ta nie przełożyła się nijak na sytuację Polonii Bytom w bojach o piłkarski Puchar Polski. Trzecie podejście (czyli udział w meczu finałowym) w 1977 roku skończyło się, podobnie jak dwa poprzednie, właśnie jedynie... udziałem w finale. Po poprzednich przegranych z Legią Warszawa w 1964 oraz 1973, tym razem przyszło nam przełknąć gorycz porażki z innym, podobnie znienawidzonym przez nas rywalem i wrogiem zza Brynicy, Zagłębiem Sosnowiec...





Początkowo mecz finałowy planowano rozegrać w Łodzi, lecz gdy okazało się, iż wystąpią w nim dwie drużyny z województwa katowickiego, PZPN postanowił przenieść miejsce spotkania na reprezentacyjny obiekt regionu – Stadion Śląski. W zamysłach decydentów miał ten finał (z udziałem i pod patronatem władz państwowych i wojewódzkich) "uświetnić" tradycyjne obchody komunistycznego święta lipcowego w Wojewódzkim Parku Kultury i Wypoczynku (którego częścią jest oczywiście Stadion Śląski). Jak zwykle na taką okoliczność władze zadbały, aby dla szczęśliwego społeczeństwa "propagandy sukcesu" nie zabrakło nie tylko "igrzysk", ale i "chleba" (epoka ta chyliła się już ku upadkowi i w "dniach powszednich" często tego "chleba" brakowało, sklepy świeciły pustkami, a półki i witryny "przyozdobione" były paczkami herbaty gruzińskiej i butelkami... octu!). Na terenie parku można było, więc od rana nieźle się zabawić, pożywić śląskimi potrawami (krupnioki!) oraz przede wszystkim, do woli zaspokoić pragnienie (przeważnie, z powodu "składowania w słońcu", lekko "podgrzewanym") piwem. Nietrudno sobie wyobrazić, iż nasze nastroje (nie zepsute przelotnymi opadami letniego deszczu) po takim całodziennym "piknikowaniu" na trawnikach parku były przed wieczornym meczem bardzo "optymistyczne" i... bojowe!

Doprawdy wierzyliśmy w naszą młodą i waleczną drużynę. Wierzyliśmy, że mające w swoich szeregach kilku starych, ligowych "wyjadaczy" oraz byłych reprezentantów kraju, Zagłębie, nie będzie w stanie przeciwstawić się młodzieńczej fantazji i waleczności naszych piłkarzy. Wierzyliśmy, że tak się stanie, mimo iż pod koniec sezonu Polonia (mająca już zapewniony awans do ekstraklasy) prezentowała się raczej słabo. Wierzyliśmy, że nieco dłuższa przerwa (druga liga zakończyła rozgrywki wcześniej) pozwoli drużynie w spokoju i koncentracji należycie przygotować się do tego finału. Wierzyliśmy wreszcie, że niebiesko-czerwoni zagrają z takim zębem i ambicją jak w spotkaniu półfinałowym przeciwko Legii. Ponadto "doza pecha" w finałach Pucharu (strata bramki w końcówce dogrywki w Warszawie oraz przegrana po "loterii" rzutów karnych w Poznaniu) już się wyczerpała i tym razem fortuna losu będzie po naszej stronie. Wierzyliśmy wreszcie, że... "do trzech razy sztuka"!



Do meczu przygotowaliśmy się organizacyjnie i logistycznie bardzo intensywnie i starannie. Zamówiona została kolejna partia czapek klubowych (niestety tylko niewielka część dotarła na czas), powstawały nowe, okolicznościowe, niebiesko-czerwone transparenty i flagi. Pamiętam, że była wtedy wśród kibiców "moda" na bardzo różne projekty niebiesko-czerwonych flag na kijach (szachownice, model "brytyjski", itp.), a także prześciganie się w (coraz większych) rozmiarach takowych flag. W historii mieliśmy kilka flag "wielkich", które trudno było wręcz utrzymać. Jedna, która (chyba głównie z racji słusznego wzrostu) nosił przeważnie nasz flagowy "chorąży" Jurek Poznański, pełniła przez wiele lat rolę naszej reprezentacyjnej chorągwi (widać ją między innymi na zdjęciach z uroczystości związanej z Pucharem Kibica, którą opisywałem poprzednio), inna (niebiesko-czerwona kratownica) powstała przed finałem Pucharu Polski w Poznaniu. W 1976 dumnym posiadaczem największej fany Polonii był nasz człowiek o stadionowej ksywie "England". W tym właśnie okresie "rekord wszech czasów" postanowił pobić Staszek Chytra (który już w przeszłości był głównym wykonawcą wielu naszych "plastycznych" projektów, w tym flag klubowych). Pamiętne były jego wielokrotnie ponawiane "kwesty" na stadionie (ale również w "naszych" knajpach, głównie w "Bajce"), wśród kibiców i znajomych. Klub tym razem (chyba z wyboru Staszka) w kosztach nie "partycypował". Flaga taka musiała być wykonana ze specjalnie lekkiego materiału (cienki jedwab) i solidnie osadzona na (składanym) lekkim, bambusowym drzewcu. To wszystko czyniło ją dość drogą, mimo iż samo wykonanie (szycie, adaptacja "masztu", malowanie herbu) odbyło się oszczędnościową (darmową) metoda "pomocy rodzinnej". Staszek wspomina, że mimo tej zakrojonej na szeroką skalę akcji "promocyjno-żebraczej", kiedy właśnie przed finałem Pucharu Polski w 1977, postanowił przystąpić do realizacji projektu, dziura w budżecie była ciągle dość znaczna (ponad 1000 złotych). Oczywiście Staszek "załatał" ją z własnych funduszy i potężnych rozmiarów flaga Polonii zadebiutowała 21 lipca na Stadionie Śląskim. Jestem przekonany, iż była to wtedy największa w kraju chorągiew na kiju. Także później czegoś na podobną skalę nigdy i nigdzie nie widziałem (stopniowo też wielkie flagi na kijach "wychodziły z mody"). Gdy zawodnicy przed meczem wychodzili z bramy tunelu (w "naszym" sektorze) flaga ta wyciągnięta w górę a trzymana nad tunelem sięgając ziemi "zasłaniała" wyjście sędziom i piłkarzom (musieli się przez nią "przebijać"!).

Mecz finałowy od strony sportowej był wyrównany, emocjonujący i stal na niezłym poziomie. Oba zespoły miały "swoje szanse", niestety jedyna wykorzystana została zapisana na koncie Zagłębia. Poloniści zagrali ambitnie i na miarę swoich możliwości. Zabrakło nieco doświadczenia, opanowania i koncentracji pod bramką rywala oraz... szczęścia (słupek!). Wprawdzie, wbrew rozmaitym tubom "propagandy sukcesu", stadion nie zapełnił się do ostatniego miejsca (mecz oglądało około 20-30 tysięcy widzów – sektory na łukach były raczej puste), jednakże atmosfera wielkiego święta na trybunach (zwłaszcza w sektorach zajmowanych przez niebiesko-czerwonych) była wspaniała i (przynajmniej dla mnie) niepowtarzalna. Uważam, że w tych kategoriach był to mecz w najlepszym wydaniu spośród wszystkich, w jakich miałem przyjemność na kibicowskim szlaku uczestniczyć. Oczywiście nigdy nie wyjaśnimy, na ile było to zasługa "pomocnej dłoni władzy", która zapewniła stałe, całodniowe "zaopatrzenie" (także w czasie meczu!) w napoje, pięknej pogody (ciepły, letni wieczór – mecz rozgrywany przy świetle jupiterów.

Przed rozpoczęciem spotkania przedstawiciele Klubu Kibiców Polonii wręczyli wiązanki kwiatów piłkarzom obu zespołów oraz trójce sędziowskiej. Nie bardzo mi się ten pomysł podobał, ale w zarządzie już od dawna nie byłem i na tego typu decyzje miałem wpływ bardzo umiarkowany. Pamiętam jednakże, że takiej oficjalnej, niemal kolaboracyjnej z organizatorami "inicjatywie" kibiców, bardzo się przeciwstawiali Amant i Siwy. Dużo lepszym pomysłem wydawało się "spontaniczne" wtargnięcie naszych na murawę (np. w czasie rozgrzewki) i wręczenie kwiatów (z niebiesko-czerwonymi wstążkami) jedynie naszym zawodnikom. Oczywiście na taki plan nie wyraziliby zgody organizatorzy, ale... co z tego? Tak, więc, ku uciesze władz, postanowiono inaczej. Decyzja taka była jeszcze jedną oznaką zmieniających się czasów oraz dość sporej już wtedy alienacji niektórych działaczy Klubu Kibica i... całej reszty mającej już zupełnie inne (niż np. wizerunek kibiców w mediach i dobre "układy" z rozmaitymi czynnikami) kibicowskie priorytety.



Zasadnicza grupa kibiców Polonii zajmowała trzy centralne sektory po przeciwnej stronie trybuny głównej. Sektor po naszej lewej stronie zajęty był głównie przez naszych "pikników", za którymi (w następnym sektorze) usiedli gorole z Sosnowca. Spora, "słyszalna i widzialna" (kolorowa) grupa naszych kibiców siedziała również po przeciwnej stronie stadionu. Ilościowo (oraz rzecz jasna "jakościowo") mieliśmy, więc nad kibicami z Sosnowca dość sporą przewagę, ale trzeba przyznać że również ich sektor nie wyglądał ani nie zachowywał się po "piknikowsku". Dodawało jedynie meczowi kolorytu i "podgrzewało" atmosferę, której słynne "przesilenie" nastąpiło po strzeleniu gola przez Zagłębie w drugiej połowie spotkania.



W momencie utraty bramki przez Polonię, podobnie jak (prawie) wszyscy wokół, miałem już pod nogami dość spory "magazyn" opróżnionych butelek (po meczu wymieniało się je wraz z "kwitkami" na "kaucje"). Jedną, nie do końca opróżnioną akurat trzymałem w ręku. Gdy sektor gorolski eksplodował z radości, nie wytrzymałem i niejako odruchowo, przesłałem im ten "powietrzny pocisk". To, co się potem wydarzyło uznane zostało ogólnie za "największą wojnę butelkową w historii". Redaktor "Piłki Nożnej" pisał: "Nie wiem, kto pierwszy rzucił. Wiem jednak, że takiej bitwy na butelki nie notowano jeszcze na polskich stadionach" . Trudno powiedzieć ile butelek "zamieniło sektor". Z pewnością (prawie) każdy miał "pod ręką" (a raczej pod nogami) podobny magazyn pustych, gotowych do zwrotu butelek jak ja, a nie o zwrocie kaucji w takich momentach się myśli! Również i gorole przesyłali nam podobne "pozdrowienia". Trwała, więc ta wymiana "szklanej uprzejmości" dobrych parę minut. Opowiadał mi kolega, siedzący po przeciwnej stronie trybuny, że wyglądało to jakby nad naszymi sektorami na dziesięć minut "zawisła butelkowa aureola". Sektor oddzielający nas od goroli dość szybko się opróżnił, a większość sosnowiczan równie szybko ewakuowała się na miejsca "pod zegarem". Po "wymianie butelek" (a raczej jeszcze w jej trakcie) przeskoczyliśmy płotek i ruszyliśmy nawałnicą w stronę sektora zajmowanego przez Zagłębie. Pamiętam, że jako jeden z pierwszych "ruszył na wroga" Amant, jednakże po przeskoczeniu płotu jedynie mógł do tej akcji głośno namawiać innych, mocno, skutecznie i rozpaczliwie przytrzymany przez swoją... matkę, Panią Teresę i jej męża (tak, siedzieli i dopingowali razem z nami!). Niewielu z naszych udało się dotrzeć do sektora "gorolskiego", gdyż do akcji zdecydowanie wkroczyły organa porządkowe i od tego momentu to oni wypełnili szczelnie "sektor buforowy" pomiędzy nami, skutecznie blokując również sektor "pod zegarem".



Chyba nie bardzo powinienem być "dumny" z faktu, że wtedy "rozpętałem pierwszą światową wojnę butelkową" (byli przecież poszkodowani i lekko ranni), ale mimo wszystko, po latach z rozrzewnieniem i "sympatycznym uśmiechem" wspominam tą moją spontaniczną reakcję na radość goroli. Oj, nasłuchałem się ja wtedy (i później!) rozmaitych "życzliwych" (i naprawdę życzliwych również) uwag na ten temat. Rzecz oczywista, że po meczu, przed stadionem i później w parku odbywały się różnego rodzaju (i na różną skalę) akcje wyłapywania goroli. Jedna z nich, niestety, zakończyła się dla mnie... trwałym uszczerbkiem zdrowia! Otóż, gdy wściekli i "żądni krwi" opuszczaliśmy Stadion Śląski, nagle zupełnie niedaleko mnie jakiś dwóch, nieco starszych i podchmielonych goroli wyciągnąwszy zza pazuchy niewielką chorągiewkę Zagłębia postanowiło dać na naszych oczach upust swej radości! Ich dwie towarzyszki (żony?) robiły, co mogły, aby do tego nie dopuścić, ale... było już za późno! O tych kobietach wspominam tu nieprzypadkowo, to właśnie z ich rąk ucierpiałem. Gdy, rzecz jasna, natychmiast "wypłaciłem" trzymającemu flagę gorolowi (byłem najbliżej!), jego towarzyszki rzuciły się na mnie ze... sprzętem! Ich uzbrojenie stanowiły parasole, którymi obdzielały mnie niczym milicja na posterunku pałkami. Jeden taki cios ugodził mnie w ucho powodując dość poważne jego uszkodzenie. Po dość długiej, intensywnej (i bolesnej!) kuracji i terapii mogę powiedzieć, że "wszystko wróciło do normy". Jednakże do dziś mój "lewy organ słuchu" jest dużo "mniej wrażliwy na dźwięki", odczuwam też w nim ból przy, nawet lekkich, powiewach wiatru.



Patrząc z perspektywy czasu, mecz finałowy Pucharu Polski 1977 na Stadionie Śląskim niejako "zamykał" mój osobisty, bardzo intensywnie związany z Polonią Bytom okres w życiu. Oczywiście nadal interesowałem się sprawami klubu i kibiców, nadal (nie tylko z okazji meczowych) spotykałem się z moimi polonijnymi przyjaciółmi oraz nadal bywałem przy Olimpijskiej. To dość dziwne uczucie, ale muszę napisać, że od tego czasu chyba stałem się (przynajmniej do jakiegoś stopnia) "piknikiem"! Nieco zmieniły się też moje życiowe priorytety. Od kilku już lat studiowałem i mieszkałem poza Bytomiem, założyłem rodzinę. Sytuacja "kibicowska" w Polonii również ulegała drastycznym przemianom (także personalnym), a jej "środek ciężkości" wyraźnie oscylował już w stronę "chuliganki". Oczywiście sympatia, przywiązanie i miłość do barw klubowych pozostała we mnie na zawsze i tego nic nie jest w stanie zmienić. Po prostu płynie we mnie krew niebiesko-czerwona!



autor: BOGDAN